rek

Pojeździli, pożartowali, wynudzili. Recenzja serialu „Twisted Metal”

Łukasz "Moraś" Morawski
Jeszcze kilka dni temu sądziłem, że z serii gier Twisted Metal nie da się zrobić dobrego filmu lub serialu. W dalszym ciągu tak uważam.

Nie wiem, jaką popularnością cieszyła się w Polsce seria wykreowana przez studio SingleTrac (a potem kontynuowana przez inne zespoły), ale w mojej banieczce Twisted Metal było niesamowicie istotną marką. Z lekkim wzruszeniem wspominam czasy, w których razem z braćmi łupaliśmy godzinami w trzecią i czwartą odsłonę na 14-calowym telewizorze Daewoo. Latem nie mieliśmy przez to kiedy wyjść na dwór, więc w ramach kompromisu wyciągnęliśmy z szafy przedłużacz, przenieśliśmy CRT-ka z plejakiem na balkon i kontynuowaliśmy zabawę na świeżym powietrzu. Z kolei w tle na radiomagnetofonie Hania leciały utwory The Offspring z płyty „Americana”. To były czasy… Teraz w sumie są lepsze, ale lubię wracać do tych wspomnień.

Twisted Metal

Przy każdej z odsłon Twisted Metal spędziłem wiele godzin, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, aby w ogóle zwracać uwagę na fabułę i się w nią angażować. Głównie dlatego, że historia zazwyczaj była przedstawiana w bardzo szczątkowy sposób, ograniczała się do plansz z tekstem lub króciutkich animacji ukazujących losy postaci. Kiedy więc usłyszałem o planach stworzenia serialu opartego na tej marce, nie wiedziałem do końca, co sądzić o tym pomyśle. Gry bazowały przede wszystkim na szalonym gameplayu, w którym użytkownicy siadali za kółkami uzbrojonych pojazdów i ich jedynym zadaniem była eliminacja oponentów.

Jest dobrze?

Pełny obaw przystąpiłem do seansu pierwszego odcinka „Twisted Metal” i pomyślałem sobie: „O cholera, to naprawdę się udało!”. Już na samym początku widzowie zostają wrzuceni w sam środek widowiskowej strzelaniny pomiędzy kilkoma autami – sekwencja jest bardzo efektowna, niesamowicie brutalna i podlana czarnym humorem. Niestety później okazało się, że to tylko magia pilotażowego odcinka mającego na celu zachęcić widzów do dalszego oglądania. Ale do tego wrócę za chwilę… O co w ogóle tutaj chodzi i czy jest to produkcja dla miłośników gier wideo?

Twisted Metal

Jak już pisałem, twórcy poszczególnych odsłon Twisted Metal nigdy nie zawracali sobie głowy rozwijaniem fabuły. Przez lata motywem przewodnim był turniej organizowany przez przerażającego Calypso, który miał spełnić największe marzenie zwycięzcy, choć zawsze wiązało się to z jakimiś konsekwencjami. W serialu scenarzyści odeszli od tego pomysłu (a przynajmniej w pierwszym sezonie) i od podstaw rozpisali wszystkie postacie – na ekranie zobaczymy część kultowych bohaterów, lecz na dobrą sprawę nie mają oni nic wspólnego z pierwowzorami. Rhett Reese, Paul Wernick i Michael Jonathan Smith odrzucili także na bok wątki fantastyczne i horrorowe, jakimi po brzegi wypełnione były gry.

Bardzo luźna adaptacja

Normalnie można by to uznać za wadę, jednakże lore Twisted Metal było tak niespójne i rozgrzebane, że należało zrobić rewolucję, aby poskładać całość do kupy. Autorzy telewizyjnej produkcji doszli więc do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem okaże się osadzenie swojego dzieła w realiach postapokaliptycznych – i to był strzał w dziesiątkę! Dzięki temu łatwo dało się wytłumaczyć, dlaczego ludzie prowadzą opancerzone fury i mordują się w brutalny sposób. Z prologu dowiadujemy się, że w 2002 roku tajemniczy wirus komputerowy doprowadził do wyłączenia internetu i zniszczenia elektroniki na całym świecie.

Twisted Metal

Ludzkość popadła w szaleństwo i zaczęła zmierzać do własnej zagłady. Dlatego też w Stanach Zjednoczonych największe miasta ogrodzono ogromnymi murami, starając się zachować względnie spokojne życie pozbawione przemocy. Naturalnie w bezpiecznych strefach pozostali głównie bogaci i wpływowi mieszkańcy, resztę wystawiono natomiast przed bramy. Jedną z takich osób jest John Doe, który w dzieciństwie stracił pamięć – jedyny ślad z jego przeszłości to przypalone zdjęcie z rodzicami. Bohater znalazł sposób na przetrwanie, otóż został Mleczarzem, czyli kimś specjalizującym się w transportowaniu cennych towarów pomiędzy metropoliami.

Słabe efekty i jeszcze słabsze walki autami

W pierwszym odcinku niejaka Raven (w tej roli Neve Campbell znana głównie z serii „Krzyk”) oferuje protagoniście obywatelstwo Nowego San Francisco. Jedynym warunkiem jest odebranie przesyłki z Nowego Chicago, co wiąże się z przemierzeniem najniebezpieczniejszych dróg w całych USA. Mleczarze nie słyną ze zbyt długiego życia, dlatego John przyjmuje to niesamowicie trudne zadanie z myślą o ustatkowaniu się i śmierci ze starości, a nie w wyniku przerobienia na krwawą miazgę przez jakiegoś psychopatę. Wtedy zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki i nadzieja na dobrą rozwałkę. Szkoda jedynie, że najważniejszy element gier wideo zdecydowanie najmniej interesował twórców. Choć to nie do końca musi być ich wina, tylko małego budżetu, co momentami – gdy zwrócimy uwagę na słabej jakości CGI – bardzo mocno czuć.

W całym 10-odcinkowym serialu może tylko dwie sekwencje walk z użyciem pojazdów są warte wyróżnienia – ta z pilota oraz finałowe starcie. Niestety nawet te pojedynki trwają bardzo krótko i stanowią zaledwie dodatek do większej całości aniżeli główny punkt programu. Byłem w stanie zrozumieć, gdy HBO mocno ograniczyło występowanie żywych trupów w „The Last of Us”, bo tam nawet w pierwowzorze chodziło o coś innego niż walkę z zombiakami. Nie wyobrażam sobie natomiast, że w adaptacji Mortal Kombat brakuje krwawego mordobicia. Jeżeli do „Twisted Metal” usiądą osoby niezaznajomione z grą, to z pewnością nie będzie to dla nich tak bardzo odczuwalne. Mnie to strasznie przeszkadzało…

Komedia romantyczna w klimatach postapo

Na szczęście „Twisted Metal” nadrabia humorem i ciekawie przedstawionymi bohaterami. Nie jestem wielkim fanem gry aktorskiej Anthony’ego Mackiego („Falcon i Zimowy Żołnierz”, „Avengers: Wojna bez granic”), ale według mnie bardzo dobrze poradził sobie ze swoją rolą. John Doe w jego wykonaniu to postać mocno nieopierzona, pyszałkowata, ale przy tym szalenie profesjonalna – gdy trzeba wykonać jakieś zadanie, poświęca mu się w 100%, lecz po drodze rzuca czerstwymi żarcikami i ma nieźle spaczone postrzeganie rzeczywistości. W wyniku pewnych perturbacji do jego misji dołącza kobieta znana jako Quiet, która jest zdecydowanie najjaśniejszym punktem serialu.

Twisted Metal

Stephanie Beatriz swój kunszt komediowy pokazała już w „Brooklynie 9-9” i tym razem również jej energia udziela się widzowi. Choć produkcja przez większość czasu utrzymywana jest raczej w zabawnym tonie, nie brakuje w niej bardziej dramatycznych momentów – wtedy aktorka także prezentuje solidny warsztat. Dla samej Quiet warto obejrzeć ten serial, aczkolwiek bohaterka nie mogłaby rozwinąć skrzydeł, gdyby nie przedstawiono dobrze jej relacji z głównym protagonistą. Mackie wraz z Beatriz stworzyli fantastyczny duet i tak naprawdę tylko dla nich wysiedziałem przed ekranem do ostatniego odcinka.

„Twisted Metal” jest… spoko

Pomimo tego, że producenci co chwilę próbowali szokować widzów coraz to brutalniejszymi sekwencjami i szalonymi pomysłami, to i tak przez większość czasu odczuwałem lekkie znużenie. Natężenie dziwactw w „Twisted Metal” jest tak duże, że momentami można się poczuć przytłoczonym ich skalą, a niektóre żarty ciągną się zdecydowanie zbyt długo. Na plus zaliczam to, że twórcy nie zapomnieli o serialowej formule – każdy odcinek popycha fabułę do przodu, ale przy okazji przedstawia jakiś konkretny wątek, który zawsze zostaje zwieńczony w mniej lub bardziej interesujący sposób. Z rytmu wybijała mnie też zbyt duża liczba retrospekcji, jakby scenarzyście nie wiedzieli, jak rozwinąć swoich bohaterów bez opowiadania o ich przeszłości.

Twisted Metal

Jeśli macie wykupioną subskrypcję HBO Max i pamiętacie markę Twisted Metal, to moim zdaniem nic wam się nie stanie, jak obejrzycie te 10 krótkich odcinków (każdy trwa ok. 30 minut). Scenariusz nie zawsze porywa, walk samochodami nie ma tu prawie wcale, humor momentami bywa przestrzelony, ale postacie Quiet i Johna Doe są na tyle przekonujące, że nie sposób odmówić im uroku. O innych postaciach nie wspominam świadomie, bo fajnie samemu odkrywać nawiązania do pierwowzoru. Na koniec dodam tylko, że nie brakuje kultowego Sweet Tootha, którego kreacja idealnie balansuje pomiędzy grozą a humorem.

[Block conversion error: rating]

Dodaj komentarz