„Przesilenie zimowe” – film dobry nie tylko od święta [RECENZJA]
Elitarna szkoła z tradycjami, uczniowie z bogatych domów i on – Paul Hunham, staroświecki belfer, na którym nie robią wrażenia wypchane portfele darczyńców, tylko wiedza ich dzieci. Warto dodać, że nie mówimy o pedagogu o aparycji rzeźnika. To pocieszny starszy pan często cytujący łacińskie sentencje i sprawiający wrażenie, że najchętniej przeniósłby się do świata antycznego, o którym z żarem w sercu naucza.
Rzecz w tym, że jego bezkompromisowe metody nie podobają się wychowankom szacownej placówki, w ich oczach uchodzi za nauczyciela kosę i cynicznego, zarozumiałego gbura, nie jest więc postacią szczególnie lubianą. Ba, zastrzeżenia pod jego adresem ma nawet dyrektor, choć to w dużej mierze podyktowane zostało konfliktem interesów i próbą udobruchania jednego ze sponsorów.
Idą święta, czas refleksji
Ale dość o szkole, skoro zbliża się Boże Narodzenie, a po nim wspaniały 1971 rok. Choć Paul maltretuje podopiecznych nowym materiałem, ci błądzą myślami gdzieś daleko, bo za kilka godzin będą w drodze do rodzinnych domów. Przynajmniej większość z nich, zawsze trafia się bowiem niewielka grupa uczniów zmuszona spędzić przerwę świąteczną na kampusie pod opieką wytypowanego belfra, a tym razem padło na tego najbardziej znienawidzonego. Paul zaś nie zamierza odpuszczać i jeszcze dolewa oliwy do ognia, zapowiadając naukę miast beztroskiego lenistwa.
W drodze do satysfakcjonującego, choć zaprawionego nutą palącej goryczy finału czeka nas kilka obowiązkowych przystanków. Jednym z najbardziej kluczowych okaże się oczywiście nieustanny spór z irytującym belfrem, który ma problem, by trafić do wychowanków. Chyba nawet tego nie chce, a sam zachowuje się tak, jakby urodził się w ciele zgrzybiałego mruka albo kompletnie zapomniał, jak to jest być młodym. Koniec końców zrozpaczone dzieciaki znajdują ratunek w osobie ojca jednego z nich, który niemal całą bandę zabiera na narty. Niemal, bo w szkole zostaje Angus Tully, błyskotliwy, ale pyskaty i zamknięty w sobie chłopak z olbrzymim talentem do zrażania wszystkich dookoła i przykrą tajemnicą skrywaną głęboko w sercu.
Troje zwyczajnych ludzi
Problematyczne towarzystwo nie odpowiada Paulowi, który z radością przeznaczyłby wolny czas na lekturę kolejnych opasłych tomiszczy, zaistniała sytuacja nie w smak jest też młodemu buntownikowi – ten z kolei wolałby zapewne szusować razem z kolegami, nawet jeśli z każdym zdążyłby się kilka razy pokłócić. Mamy więc upartego nauczyciela i krnąbrnego ucznia, a skontrastowany duet uzupełnia czarnoskóra kucharka Mary Lamb, która również zostaje w szkole, przepracowując własne traumy po niedawnej stracie syna na wojnie w Wietnamie (co stwarza dobrą okazję do poruszenia problemu nierówności rasowych w Stanach). Szykują się wesołe święta!
Ciągu dalszego możecie się domyślić. To, co początkowo zapowiadało się koszmarem na jawie, kończy się mądrą lekcją życia i płynącą z niej nauką, która w umyśle młodego człowieka zostanie już na zawsze. Zresztą będzie to cenny czas nie tylko dla Angusa; sporo z tej relacji wyniesie również starszy z panów, a akurat jego na początku tej historii nie podejrzewalibyśmy o jakąkolwiek skłonność do refleksji. Najrozsądniejszą i najcieplejszą osobą w tym trio jest zaś Mary, bo choć pogrążona w żałobie, potrafi wykrzesać z siebie najwięcej empatii i zrozumienia.
Powrót do tamtych dni
Świetnym pomysłem było umiejscowienie akcji ponad 50 lat temu, ale najbardziej zaskakuje fakt, z jak dużą konsekwencją zadbano o to, by nie opuszczało nas wrażenie, że obcujemy ze starym obrazem, który jakimś cudem przeleżał ostatnie dekady w zakurzonym archiwum. Estetyka lat 70. bije z każdego kadru; to swoisty wehikuł czasu, i to nie tylko za sprawą scenografii, oświetlenia czy charakteryzacji. Wpływają nań również montaż, praca kamery, ba, nawet stare logotypy producentów, widoczne na ekranie ziarno oraz dodatkowe niedoskonałości charakterystyczne dla analogowego kina minionej epoki.
Dla niektórych „Przesilenie zimowe” okaże się pewnie filmem zbyt spokojnym czy wręcz rozwleczonym. Mimo że da się tu wyczuć klimat „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”, to obraz nieco innego kalibru, mniej efekciarski i porywający, bardziej stonowany, zwyczajny i… hm, ludzki? Jego siłą są dobrze napisane dialogi, bo choć może się wydać przegadany, nie znajdziemy w nim ani jednej zbędnej frazy czy słów, które nic do sprawy nie wnoszą. Świetnie spisała się również obsada, z brylującym w roli nauczyciela Paulem Giamattim. Złoty Glob i nominacja do Oscara w pełni zasłużone, choć i Dominic Sessa jako Angus czy Da’Vine Joy Randolph wcielająca się w Mary wypadli fantastycznie.
W swym najnowszym obrazie Alexander Payne przedstawił nam trójkę ludzi na życiowych zakrętach, którzy chcąc nie chcąc spędzają ze sobą trochę czasu, w dodatku tego rezerwowanego głównie dla najbliższej rodziny. Różni ich wszystko: wiek, profesja i poglądy, ale przede wszystkim doświadczenie. Mimo to muszą odkryć płaszczyznę wzajemnego zrozumienia, choć prowadząca do niego droga będzie wyboista. To film o trudnym okresie dojrzewania i byciu dorosłym, o samotności, odrzuceniu i akceptacji, o tym, że niekiedy każdy potrzebuje wsparcia. To po prostu film o ludziach.
Ocena
Ocena
Sporo tu klisz, lecz Alexander Payne żongluje nimi subtelnie i z właściwą sobie wprawą. Jak zwykle u tego reżysera wyborne dialogi oraz ludzie z krwi i kości, pełni ułomności, ale z dobrym sercem. Film bez natrętnych ozdobników i niepotrzebnych fajerwerków, kino stonowane, spokojne i mądre, po którym zatęsknicie za minioną epoką.
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.