„Putin” – recenzja filmu, który na recenzję nie zasługuje
Trudno wydusić z siebie pomysł na chwytliwy wstęp, gdy mowa o kolejnym Vedze. Kto wie, ten wie, kto się nabrał, to się nabierze, ponarzekam, ponarzekają, machina się kręci, no to co, za rok, dwa powtórka? Umówieni.
Teoretycznie i teraz jest o czym pisać: filmowa biografia jednej z najbardziej negatywnych postaci w historii polityki, 15 mln dolarów budżetu, AI użyta do kreacji głównego bohatera, eksport do kin w ponad 60 krajach. Mogę jednak pochwalić się – choć to niezbyt chlubne osiągnięcie – obejrzeniem każdego dzieła Vegi (poza „Miłością, seksem & pandemią”), wiem więc, czego się spodziewać i na co się (nie) nastawiać. Co do „Putina”… Cóż, tyle dobrze, że salony bukmacherskie nie promują zakładania się o jakość filmów, bo łatwo by mi było uzależnić się od hazardu.
Six Decades at Kreml
Mowa przecież o socjologu z wykształcenia nadanego przez warszawskie Collegium Civitas i z pasji, którą widać w wywiadach, gdzie to potrafi sprzedać nie tyle produkt, ile idee. Słuchasz, dziwisz się, przytakujesz i zamysłowi stojącemu za użyciem AI (widząc Putina, masz widzieć Putina, nie grającego go aktora), i koncepcji rozłożenia prezydenta na czynniki pierwsze, aby ludzie „przestali się go bać” – a potem idziesz do kina i odarcie kończy się na dosłownym rozebraniu już w pierwszych kilku minutach, gdy Wołodia człapie z pełną pieluchą we własnych fekaliach. Był już niedźwiedź na rowerze (w „Kobietach mafii 2”, nie zmyślam), niech będzie i kupa.
Ta chociaż przygotowuje na kolejne półtorej godziny seansu i metaforycznie, i nieironicznie, bo Putin z doklejonym GIF-em nie jest szczególnie ruchliwszy i żywszy niż wtedy, gdy ma mieć ograniczony kontakt z rzeczywistością. Sławomir Sobala, o którym zrobiło się głośniej za sprawą promowanej przez Antoniego Królikowskiego gali freak fight, opanował putinowskie maniery, ale Vega wykorzystuje go do stworzenia wyłącznie czegoś na kształt animatronika w takim Disneylandzie, zbioru cech charakterystycznych na tyle przypominającego pierwotną postać, aby nie odrzucał na pierwszy rzut oka. I podobnież powolnego.
Świeżość bywa tylko jedna
Vega postawił się w idealnej pozycji: kto skrytykuje „Putina”, będzie albo niepodatnym na zmianę opinii hejterem, twierdzącym, że reżyser skończył się na „Pitbullu”, albo ruską onucą odpierającą jakąkolwiek nagonkę na prezydenta Rosji, choćby recenzję gównianego filmu. Mnie np. da się uznać za opłacanego przez Kreml sprzedawczyka, reprezentanta mediów, którym przecież od dawna nie można ufać. Toż to tytuł o Rzeczy Ważnej, używający ostatniego technologicznego krzyku mody do dobitnego zwizualizowania tyranii – nie fikcyjnej, tylko istniejącej i rozgrywającej się na naszych oczach.
Zresztą deepfake, broń stosowana przez samego wzmiankowanego, została użyta przeciwko niemu, czyniąc z „Putina” pierwsze dzieło w historii, w którym AI wykorzystano do stworzenia postaci pierwszoplanowej, nie epizodycznego występu, jak to ma miejsce np. w produkcjach Lucasfilmu. Problem w tym, że nie da się odeprzeć wrażenia, iż sztuczna inteligencja pomogła też przy scenariuszu, bo ten jest pełen luźno pozlepianych, pozbawionych konkluzji scen, przeskakujących między różnymi okresami i lokacjami z gracją odganianej przy kolacji muchy (bo przecież czeka nas jeszcze trzyipółgodzinna wersja serialowa, dzięki której wszystko stanie się jasne, a my zaczniemy słyszeć kolory).
Fakty w „Putinie” są odbębniane, nie przytaczane, stanowią jakby przeszkodę na drodze do dalszego gdybania (bo nie, Władimir w pieluszce to nie sekret wyniesiony z głębi Kremla, to „wydarzenie” z roku 2026), i to przez znaczną część seansu na tle… religijnym, jako że według reżysera „samo psychologizowanie Putina jest niewystarczające”. Za podwaliny położone pod podłość polityka służy… niebycie ochrzczonym, czego tak bardzo pragnął. Co więcej, przy najważniejszych decyzjach bułhakowsko pomagają mu od małego dwie postacie: dręczyciel z czasów dzieciństwa oraz poznana w Czarnobylu krzyżówka partyzantki z samą Mateczką Rosją. Ich imiona? Samiel i Legion.
Nie dość więc, że nie doczekujemy się jakkolwiek sensownej ściągi, co czyni Putina Putinem, to jeszcze zrzuca się z niego odpowiedzialność za to, czego się dopuszcza – wojna w Ukrainie to zatem starcie sił wyższych, a Władimir zwyczajnie toczy od kilku dekad niesprawiedliwą walkę o własną duszę, podżegany do zbrodni i prób uczynienia Rosji potęgą przez samego diabła oraz brak miłości ze strony matki. Zero pytań, wszystko wiemy, dzięki straszne.
Nie chce mi się już wymyślać śródtytułu
Miał być portret, wejście w umysł geniusza-tyrana, opiewana przez polsatowskiego dystrybutora, Mówi Serwis, „dogłębna analiza życia i psychiki rosyjskiego lidera”. No nie, jeśli Vega nie potrafił wystarczająco klarownie przedstawić bohaterów o motywacjach z gatunku „seks, przemoc, dragi, przemoc”, których on sam wymyślił, to tym bardziej nie można było być pewnym tego, że uda mu się prezentacja niby jednoznacznie podłej persony.
Nie powiem, że brak tu rozmachu – Rosja, Jerozolima, pościgi, wybuchy, strzelaniny, odrzutowce, wojna w Ukrainie, pijany Jelcyn, Kreml z drona i naszyjniki z papierów toaletowych – ale Vega zawsze miał dryg do tworzenia widowiska, więc to żadna nowość. Tą byłaby sytuacja, gdyby ów rozmach niósł za sobą wartość, a nie stanowił ekwiwalent machania kluczami dziecku przed twarzą w trakcie dwugodzinnej podróży autem.
Nie bolałoby to tak bardzo, gdyby nie fakt, że poprzednie arcydzieło reżysera, „Niewidzialna wojna”, w równym stopniu autobiografia, co hagiografia, opiera się z grubsza na tym samym: to fikcja podszyta informacjami z Wikipedii, gdzie pozbawiony szczodrego włosiwa cyborg bez emocji jest męczony przez demony. Pozostaje mi tylko wierzyć, że tak jak „Niewidzialną wojnę” z Rafałem Zawieruchą wszyscy olali, tak i w przypadku „Putina” skupimy się na tej widzialnej. Koniec i bomba. A kto obejrzał, ten trąba.
Ocena
Ocena
po co
Recenzuję, tłumaczę, dialoguję, montuję i gdaczę. Tutaj? Nie wiem, co robię, więc piszę, dopóki mnie nie wywalą.