5
24.01.2023, 11:15Lektura na 3 minuty

„Gra fortuny”. Gdyby Ritchie nakręcił Bonda, wyglądałby on właśnie tak [RECENZJA]

Nie jest to najlepszy film Guya Ritchiego, nie jest też najgorszy. Jest za to bardzo typowy. W charakterystycznym dla siebie stylu Brytyjczyk nakręcił znów ten sam film, po raz kolejny obsadzając Jasona Stathama w roli zawodowego twardziela, który między wystrzałem a kopniakiem serwuje cięte riposty.


Eugeniusz Siekiera

Grany przez niego Orson Fortune to gość stworzony do zadań niemożliwych, równie skuteczny, co James Bond czy Ethan Hunt, jednak kompletnie odarty z ich ogłady, za to z ego ledwie mieszczącym się na pokładzie luksusowego odrzutowca, którym uwielbia podróżować. Choć pozostaje czynnym agentem brytyjskiego wywiadu, bywa bezczelny i arogancki, ma ogromne problemy z dyscypliną, a najwięcej czasu zajmuje mu zbijanie bąków w ekskluzywnych kurortach i osuszanie kolejnych butelek piekielnie drogiego wina. Na koszt podatnika, rzecz jasna. W skrócie: mieszanka wybuchowa, której nie sposób nie polubić.


Wchodzi James Bond do pubu…

Kolejne zadanie wydaje się szczególnie trudne, choć do samego końca nie wiadomo, o co toczy się gra i jak wysoka jest stawka. W sprawę zamieszane są bajońskie sumy, ludzie z wyższych sfer i gangusy, z którymi nikt nie chciałby zadzierać. Wespół z niewielką grupą agentów Orson musi zinfiltrować niebezpieczne środowisko i zapobiec sprzedaży broni mogącej zatrząść światem. Szyki naszym zawadiakom krzyżuje konkurencyjna grupa zawodowców, liczniejsza i lepiej wyposażona, którą ktoś wynajął do tego samego zadania.

Statham gra tu… cóż, Stathama i oczywiście w tej roli jest bezkonkurencyjny, bo w podobnych kreacjach czuje się jak ryba w wodzie. Zresztą ekipie, która mu towarzyszy, i łączącej ich chemii też nie mogę nic zarzucić (szczególnie świetnie wypadła Aubrey Plaza jako genialna hakerka przewyższająca kolegów intelektem. I to co najmniej trzykrotnie). Mimo to najlepszą postać stworzył Hugh Grant wcielający się w ekscentrycznego miliardera – Grega Simmondsa. To lekko przerysowany, wrażliwy na piękno (tak sztuki, jak i kobiet) złol, momentami zabawny, ale też groteskowo demoniczny, gdy żarty się kończą. Dobrze się stało, że po latach odtwarzania jednowymiarowych ról komediowych możemy podziwiać aktorski warsztat Granta w mniej oczywistych kreacjach. Ritchie miał co do niego nosa już wcześniej, zapraszając aktora do obsady „Dżentelmenów”; tu Brytyjczyk pokazuje inną, ale równie ciekawą twarz.


…a za barem „Szybcy i wściekli”

Choć nie otrzymaliśmy kolejnej opowieści o podrzędnych gangsterach z przedmieść Londynu, reżyser nie zdołał wyrwać się ze swojej strefy komfortu. Zestawiając „Grę fortuny” z kultowym „Przekrętem”, moglibyśmy pomyśleć, że zmieniło się wiele, ale tak naprawdę to wciąż podobny typ kina. Sensacja podlana charakterystycznym humorem reżysera i okraszona dowcipnymi dialogami, w której klisza goni kliszę, ale że opowieść angażuje od pierwszych minut i każdy z jej bohaterów jest piekielnie charakterny, niespecjalnie mi to przeszkadza.

Gra fortuny.
Gra fortuny. Fot: materiały prasowe

Eskalował jedynie rozmach, przez co tym razem mamy do czynienia z wysokooktanowym szpiegowskim akcyjniakiem, ale w przeciwieństwie do takiego „Mission: Impossible” opowiedzianym na luzie, z dystansem i pełną świadomością prostego faktu, że to kino rozrywkowe w stanie czystym. Fabuła gna na złamanie karku, żart goni żart, a Orson z ekipą zjeżdżają pół świata, by w coraz ciekawszych okolicznościach przyrody zaliczać celne headshoty, hakować systemy zabezpieczeń oraz grać w kotka i myszkę z bardzo niebezpiecznymi ludźmi. Że głupie i nierealne? Tym lepiej, bo przez niespełna dwie godziny masz wyłączyć myślenie i po prostu dobrze się bawić.

Ocena

Gdyby w Jamesa Bonda wcielił się Statham, a jego przygody – podlane szczyptą angielskiego humoru – rządziłyby się logiką rodem z „Szybkich i wściekłych”, otrzymalibyśmy właśnie ten film.

6+
Ocena końcowa


Czytaj dalej

Redaktor
Eugeniusz Siekiera

Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.

Profil
Wpisów117

Obserwujących21

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze