Recenzja filmu „Na Zachodzie bez zmian”. Czy Netfliksowi udało się tego nie zepsuć?

Najnowsze dzieło Edwarda Bergera nie jest pierwszą ekranizacją antywojennej prozy Remarque’a. W 1930, a więc zaledwie rok po wydaniu książki, powstał nagrodzony Oscarem film Lewisa Milestone’a. W latach 70. stworzono z kolei równie znakomitą adaptację telewizyjną. Niemiecka produkcja przygotowana we współpracy z Netfliksem ma więc z czym się porównywać.

Witamy w piekle
Przypuszczam, że o fabule filmu zbyt wiele mówić nie trzeba, bo raz, że książka należy do kanonu lektur, które znać wypada, a dwa, że nawet ten, kto powieści nie czytał, zapewne przyswoił jej treść przez swoistą „kulturową osmozę” – nawiązania do „Na Zachodzie bez zmian” odnajdziemy w dziesiątkach innych dzieł literackich i filmowych. Dla porządku naszkicujmy jednak początek naszej opowieści.
Jest wiosna 1917 roku, gdy Paul Bäumer, 17-letni uczeń szkoły średniej, wraz z trójką swoich przyjaciół zaciąga się do armii. Chłopcy są młodzi, uśmiechnięci, przekonani, że przeżyją wielką przygodę. Wkrótce zorientują się, iż tak naprawdę czeka ich piekło na ziemi. Bo wojna w okopach nie ma w sobie nic z romantyzmu powieści przygodowej. Wojna to głód, zimno, napady paniki, stres pourazowy, kalectwo, obserwowanie, jak wszyscy wokół umierają, i przerzucanie trupów. Wojna to również nowe przyjaźnie, zawarte w najgorszym z możliwych miejsc i może przez to tak intensywne. Na froncie Paul poznaje Stanislausa Katczinsky’ego, szewca, który nauczył się, jak przetrwać ten najgorszy czas. Ale wojna zmieniła go tak, że być może nie uda mu się wrócić do normalnego życia. Wkrótce i Paul ulegnie tej przemianie.
I będzie to przemiana tym wiarygodniejsza, że świetnie odegrana przez młodych, ale zdradzających ogromny talent aktorów. Aż słów brakuje, by wyrazić uznanie dla osób odpowiedzialnych za casting. Zwłaszcza w przypadku wcielającego się w głównego bohatera Feliksa Kammerera, który poradził sobie z ekranowym debiutem znakomicie, a na dodatek wygląda (chyba przez swoje naiwne spojrzenie) identycznie jak rysunkowe przedstawienie Paula Bäumera zdobiące okładkę pierwszego amerykańskiego wydania „Na Zachodzie bez zmian”.
Maszynka do mięsa
Ale nie tylko casting wypadł doskonale. Pierwsze kilkanaście minut „Na Zachodzie bez zmian” to absolutny triumf filmowego rzemiosła. Berger oszczędnymi środkami i krótkimi zdjęciami uzyskał efekt, który – ośmielę się to powiedzieć – przyćmił książkowy pierwowzór. Sceny przedstawiające idealistyczną niemiecką młodzież karmioną absurdalnymi opowiastkami o tym, że w ciągu kilku tygodni zdobędzie Paryż, przeplatają się ze zrealizowanymi w stylu kina grozy ujęciami, w których mundury świeżo zabitych żołnierzy są prane, cerowane i przekazywane nowym rekrutom. Praca kamery połączona z fantastyczną, zwiastującą katastrofę muzyką Volkera Bertelmanna robi piorunujące wrażenie, a film potrafi widza wprost zahipnotyzować w tych kilku krótkich scenach.

Na te wyżyny obraz Bergera już się więcej nie wspina. Nie znaczy to, że jest zły – przeciwnie, to dzieło zajmujące, warte obejrzenia. Ale efekt, jaki wywołały jego pierwsze minuty, nie zostaje powtórzony. Twórcy sami są sobie winni, bo w kilku miejscach zabrakło im pewnego wyczucia, zbyt łatwo przyjęli konwencję współczesnego kina wojennego, która do „Na Zachodzie bez zmian” po prostu nie pasuje. Chociażby przez przemoc. Owszem, film powinien szokować swą brutalnością, ale gdzieś zatraciły się proporcje, co najdobitniej unaoczniła mi scena szarpaniny i zabójstwa w leju po pocisku. Gdyby nie fakt, że czytałem książkę, nie zdawałbym sobie sprawy, że to kluczowy moment, a Paul Bäumer po raz pierwszy odebrał komuś życie. Wcześniej huków, eksplozji, krwi i trupów było tak wiele, że – jak sądzę – przeciętny widz mógł przeoczyć znaczenie tej sceny.
Zbyt wiele zmian
Równie wielkim błędem było wycięcie sporego kawałka powieści dotyczącego tymczasowego powrotu głównego bohatera do rodzinnej miejscowości. Szok wynikający z zestawienia sielanki niemieckich cywilów z dramatem żołnierzy był tym, co czytelnikiem autentycznie wstrząsało. Od bredni nadętego Kantorka po niezdolność Paula do przekazania swoich doświadczeń – to wszystko podkreślało nie tylko prawdziwość opowieści Remarque’a, ale też absurdalność samej wojny.

No i wreszcie pozostaje kwestia finału, który – przez przeniesienie go ze zwykłego, spokojnego październikowego dnia na 11 listopada – stracił coś ze swojej wymowy. Ba, stracił coś z wiarygodności. A wszystko dlatego, iż reżyser i scenarzyści postanowili przeplatać wydarzenia z frontu z próbą zawarcia pokoju przez niemiecką delegację pod przewodnictwem Matthiasa Erzbergera, na dodatek wprowadzając fikcyjną postać dumnego, sabotującego te działania generała Friedrichsa. Wyszło… cóż, „hollywoodzko”. I w tym przypadku nie jest to komplement, ale raczej przygana. Co oczywiście nie zmienia faktu, że Daniel Brühl wcielający się w rolę Erzbergera wypadł – jak zawsze – znakomicie.
Pomimo tych problemów „Na Zachodzie bez zmian” pozostaje filmem naprawdę dobrym. Szkoda tylko, że zmarnowano szansę na to, aby był dziełem wybitnym.
[Block conversion error: rating]
Czytaj dalej
-
Netflix przeznaczył ogromny budżet na finałowy sezon „Stranger Things”. To najdroższy...
-
Aktorski film „Zaplątani” jednak powstanie. Jedną z głównych ról ma zagrać...
-
Spin-off „Gry o tron” na pierwszym zwiastunie. Wielkimi krokami nadciąga „Rycerz...
-
Reboot „Z archiwum X” w drodze. Poznajcie następczynię Dany Scully
4 odpowiedzi do “Recenzja filmu „Na Zachodzie bez zmian”. Czy Netfliksowi udało się tego nie zepsuć?”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
A ja w postaci Friedrichsa doszukałem się czegoś innego, choć może to już moja nadinterprertacja. Iwś była wielką wojną o zmianę podziału całego świata, ostatnią wojną taką stricte mocarstwową, w której stawką była nie tylko Europa, ale globalny podział kolonialnego tortu, układu sił, bogactw.
Jak wiemy z lekcji historii, po przegranej Niemiec mówiło się o ich „upokorzeniu”. I ja odbieram to tak, że Friedrichs jest właśnie uosobieniem tej Bismarckowskiej dumy, tego przekonania o wielkiej roli Niemiec, ich „spóźnieniu się” na kolonialny wyścig i tego, że Iwś to ostatnia szansa na to, żeby zrealizować swoje fantazje, a klęska będzie właśnie upokorzeniem. Stąd też szaleństwo i niewojskowe podejście do przegranej sytuacji.
Trochę tak, rozumiem tę intencję, po prostu ta końcówka sprawiła, że znając historię I wojny światowej, przestałem wierzyć w przedstawiony w filmie świat. Może gdyby posłużono się zamiast Friedrichsem, chociażby Ludendorffem, czyli prawdziwym (i błyskotliwym) generałem, który najpierw był zwolennikiem rozejmu, ale gdy poznał warunki pokojowe, to próbował je sabotować – to sytuacja byłaby inna. No, ale Ludendorff w listopadzie żadnych szturmów na pozycje wroga nie nakazywał, bo już był zdjęty ze stanowiska. Więc znów – pragnienie ściśnięcia wszystkiego do widowiskowego, emocjonalnego finału, nawet jeśli było zbudowane dla osiągnięcia pewnego artystycznego efektu – nie było zgodne z duchem książki i moim zdaniem ostatecznie filmowi zaszkodziło. Wolę zakończenie tej ekranizacji z 1979 roku.
Wpiszcie sobie na YouTube „END OF WAR – the final minutes of WWI”. Ciekawa krótkometrażówka o ostatnich ofiarach tej wojny.
Świetny film – Pod każdym względem – Od muzyki po scenografię , teksty , efekty , gre aktorów – mistrzostwo świata.
Film zapada w pamięci na długo a ten dzwięk jakby tuby to rozwala łep !
Film ten bedzie startował o Oskara i nie dziwię się.
Kawał dobre kina – Tu Niemcy pokazali klasę – Brawo.
Film powinien obejrzeć obowiązkowo każdy młody człowiek w wieku 17-18 lat…”Lektura obowiązkowa” – Takiego antywojennego filmu dawno nie było i zapewne już nieprędko będzie…Mocna rzecz !