Mrok krojony nożem. „The Batman” – recenzja filmu
Choć przez ekran przewija się logo DC, jest to kino superbohaterskie tylko z nazwy. Stojący za kamerą Matt Reeves napisał Batmana na nowo, po swojemu. Jego interpretacji bliżej do „Siedem” Finchera i kryminału neo-noir, niż kolejnej kolorowej produkcji o dziwakach biegających po mieście w ciasnych trykotach.
Zresztą umówmy się, Batman nigdy nie był facetem, który zatrzymuje rozpędzone pociągi jedną ręką. To gość z krwi i kości; owszem, obrzydliwie bogaty, wyposażony w fikuśne gadżety i odporny na kule pancerz, ale za fasadą bohatera w masce zawsze krył się zwykły śmiertelnik. I obraz Reevesa pokazuje to najdobitniej. Wszystkie poprzednie filmy mniej lub bardziej uciekały od realizmu – czy to w stronę komiksowego kiczu, czy współczesnego techno-thrillera. „The Batman” stawia na inną stylistykę, przyziemną, pełną brudu i mroku, a przez to bardziej wyrazistszą.
Pozytywnie zaskakuje Robert Pattinson w roli tytułowej. Jego kreacja jest chyba najbliższa mojemu wyobrażeniu tej postaci. To nie miliarder lansujący się na ociekających szampanem imprezach, to też nie cudak w pozwalającej latać pelerynie, jeżdżący po Gotham w futurystycznej, mocno przerysowanej gablocie. Dość powiedzieć, że Batmobil w nowym wydaniu przypomina bardziej klasycznego muscle cara wyposażonego w silnik odrzutowca. Jaki natomiast jest sam bohater? To człowiek stroniący od ludzi i skryty w mroku, a wręcz – jak sam przyznaje – będący jego ucieleśnieniem. Gość mocujący się z dawnymi demonami, który w pierwszej kolejności jest nocnym mścicielem i dość kumatym detektywem, a dopiero na dalszym planie najbogatszym obywatelem Gotham.
Nowy „Batman” to film bardzo świadomie obsadzony. Nie ma tu chybionych czy przestrzelonych postaci – interesująca jest Zoë Kravitz w roli Kobiety Kota (również w bardzo ludzkim wydaniu, przez co stoi w silnej kontrze do Halle Berry czy Michelle Pfeiffer), nieźle wypadli Andy Serkis jako Alfred (żałuję jedynie, że ten utalentowany aktor otrzymał tak mało czasu antenowego) czy wcielający się w Pingwina – ucharakteryzowany tak, że nieprzypominający siebie – Collin Farrell. Z uwagi na nieoczywistą fizjonomię interesujący jest wreszcie Paul Dano w roli Człowieka Zagadki, głównego złola tej odsłony. Jak możecie się domyślać, jego kreacja jest totalnym przeciwieństwem przerysowanego Jima Carreya z „Batman Forever”. Drażniło mnie jedynie to, że momentami zdawał się zbyt zainspirowany Ledgerowską wersją Jokera (ten sam obłęd, opętańczy śmiech, szaleństwo w oczach), ale to jedyne ziarno piasku w trybach dobrze naoliwionej maszynerii.
Film pochłania prawie trzy godziny, ale seans mija bardzo szybko. Czas trwania nie może dziwić; nie w sytuacji, gdy każda scena jest tu celebrowana, a co druga przesadnie rozciągnięta. Gdy Batman wychodzi z cienia, to nigdy nie trwa to pięciu sekund, tylko co najmniej pół minuty. Z reguły takie zabiegi drażnią, tu służą jednak budowaniu klimatu. Z sukcesem, dodam, bo ten bywa gęsty jak smoła, intensywny jak czerń wylewająca się z niemal każdej klatki filmu. Spójność stylistyczna obejmuje i samo Gotham – ponure, sugestywne, wiecznie skąpane w rzęsistym deszczu i mdłym świetle neonów.
Jeśli miałbym wskazać podobną interpretację tego uniwersum, najbliżej byłby chyba „Joker” Todda Phillipsa z 2019 roku. Sami przyznacie, że to doborowe towarzystwo.
Ocena
Ocena
Czy to najlepszy film o Batmanie? To zależy, czego po historii z Nietoperzem oczekujesz. Na pewno całkowicie inny od poprzednich. Najbardziej dosadny, brudny, intensywny. Najbardziej surowy, a w tej surowości... hm... prawdziwy?
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.