Recenzja – niedaleko pada „Matrix: Zmartwychwstania” od „Gwiezdnych wojen”
„Matrix: Zmartwychwstania”, wyczekiwana od 18 lat kontynuacja słynnej trylogii, to niestety kolejny dowód na to, że powroty po latach najczęściej się nie udają...
Kolejna wizyta w tym uniwersum zaczyna się od tego, że znów widzimy Neo zamkniętego w wyimaginowanej rzeczywistości. Do tego przekonanego, że jest słynnym twórcą gier. Jego najważniejszym dziełem jest oczywiście uwielbiana przez graczy seria Matrix. Tym razem szef studia zleca mu prace nad nowym projektem, powiązanym z szykowanym przez Warner Bros. kolejnym filmem z cyklu. Jedna z postaci mówi bohaterowi, że obraz i tak powstanie, niezależnie od woli twórców marki. Bo Matrix jest popularnym fenomenem, trzeba więc kuć żelazo, póki gorące.
Nie rozstrzygając, czy to wyłącznie ironia, czy może już megalomania Lany Wachowskiej, tak właśnie zaczyna się nowa opowieść. A chwilę później w życiu zamkniętego w trybikach złowrogiej maszyny Thomasa raz jeszcze pojawia się Morfeusz i podtyka mu czerwoną pigułkę. Później, będąc z powrotem po właściwej stronie rzeczywistości, protagonista musi jeszcze odnaleźć Trinity... Niestety kilka chwil po zażyciu tabletki rozpada się nie tylko otaczająca bohatera iluzja świata, ale również wrażenie, że czeka nas dobry film.
Gdy czar w końcu pryska, w zniszczonym umyśle Neo przewijają się chaotyczne wspomnienia (w postaci urywków poprzednich filmów), a ciało nieskłonne jest już, by poderwać się do lotu. Zamiast tego postać umie wytworzyć odbijające ciosy pole siłowe, które sprawiło, że reżyseria walk jest leniwa i monotonna. Bohater zwyczajnie zdziadział i, nie licząc kilku scen (takich jak pościg z końcówki), fragmenty z jego udziałem nie są tak efektowne, jak mogliśmy oczekiwać.
Gdy natomiast wyjmie się z filmu te żywsze momenty, zostaje już tylko romansidło, doprawione lekko trywialną dyskusją (wystarczy wspomnieć tyradę pewnego podchmielonego pana wymierzoną w Facebook czy Netflix) o wpływie cudów techniki na naszą wolność. Dlatego też „Zmartwychwstania” są jednowymiarowym filmem miłosnym, w którym relacji Neo i Trinity nie towarzyszy jakiekolwiek załamanie. Obie strony muszą jedynie pokonać przeszkody nie większe niż częstujący bohatera niebieskimi pigułkami terapeuta czy wyjątkowo nudny tym razem agent Smith. Pod względem aktorstwa zresztą nie ma tu kogo wyróżnić, nawet Keanu jest mocno przeciętny.
Oglądając „Zmartwychwstania”, można pomyśleć, że Lana wcale nie chciała zrobić tego filmu. Może z początku trudno zrozumieć, dlaczego to dzieło zbiera aż takie cięgi. Rewelacji brak, ale w sumie odnosimy wrażenie, że cała ta autoironia z produkcją gier i sequeli to niezła próba dyskusji z panującymi we współczesnym kinie trendami i usilnym powielaniem tego, co pompuje słupki w Excelu.
Po napisach końcowych cały motyw brzmi już jednak bardziej jak przeprosiny za to, co w końcu w rozwinięciu musi się wydarzyć. Pośmialiśmy się, ale ostatecznie wytwórnia musi mieć swój sequel, trzeba trochę poskakać i postrzelać, z ekranu musi wylać się morze fanserwisu, a opowieść trzeba pospinać choćby agrafkami, by jakkolwiek trzymała się kupy. Nowy „Matrix” niestety tylko udaje, że różni się czymkolwiek od zalewającej nas popkulturowej papki.
Ocena
Ocena
Czytaj dalej
Gracz, redaktor, inżynier i podróżnik w jednym. Lubię gry, które po prostu sprawiają przyjemność i nie silą się na udowadnianie, że są sztuką.