15.06.2023, 12:30Lektura na 3 minuty

Recenzja nowych „Transformersów”. Bestie się budzą, ja przysypiałem

Seria „Transformers” zabrnęła w przewidywalne rejony groteskowego kiczu, nieznośnego patosu i rozbuchanego przesadyzmu, a po szczególnie słabym „Ostatnim Rycerzu” jasne było, że należy się jej solidny reset. I chyba tym miało stać się „Przebudzenie bestii”, przynajmniej w ogólnym zamierzeniu.


Eugeniusz Siekiera

W filmach o naparzających się wielkich robotach zawsze obecny był czynnik ludzki. To brzemię dźwigają tym razem Noah i Elena. Jego przygniata proza życia, choroba brata i widmo bezrobocia, więc choć ma dobre serce, zbacza z prawej ścieżki, dając się namówić na kradzież samochodu. Srebrny porszak, na którego dostanie zlecenie, pechowo okaże się jednym z Autobotów – niejakim Mirage’em. Ten chwilę później przybija z bohaterem żółwiki i w każdej scenie stara się być bardziej ziomalski od Bumblebee, ale temu ostatniemu mógłby felgi glancować.

Transformers: Przebudzenie bestii
Foto: United International Pictures

Elena z kolei jest niedocenioną archeolożką pracującą w nowojorskim muzeum. W starej statuetce przypadkowo znajduje część międzywymiarowego klucza. Z jednej strony dzięki niemu Autoboty miałyby wreszcie szansę wrócić do domu, z drugiej niepozorne urządzenie może sprowadzić na Ziemię zagładę. Rozpoczyna się wyścig z czasem i gra o najwyższą z możliwych stawek – kto pierwszy znajdzie brakującą połówkę klucza, zgarnie całą pulę. Międzygalaktyczny konflikt nabiera rozpędu, a w walce z pożerającym planety Unicronem i jego bezwzględnymi sługusami zetrą się znane doskonale Autoboty oraz pojawiające się po raz pierwszy na dużym ekranie Maximale, czyli maszyny przypominające zwierzęta.

„Przebudzenie bestii” pod pewnymi względami cofa nas do korzeni, opowiadając o wydarzeniach sprzed pierwszej części kinowej sagi. To o tyle istotne, że całkiem zgrabnie gra na sentymentalnej strunie przywracającej wspomnienia z analogowych lat 90. Jest to szczególnie wyczuwalne na początku filmu, gdy kosmiczni najeźdźcy siedzą przyczajeni z boku, a scenariusz rozwija fabularne nici dla kluczowych postaci.

Transformers: Przebudzenie bestii
Foto: United International Pictures

Obraz w reżyserii Stevena Caple’a Jr. stoi mniej więcej w połowie drogi między bombastycznymi widowiskami Michaela Baya a nieco kameralniejszym „Bumblebee”, gdzie rozpierducha często schodziła na dalszy plan, ustępując pola potencjalnie bardziej angażującemu wątkowi rodzącej się więzi maszyny z człowiekiem. Prowadzi to do swoistego paradoksu, wszak stawka konfliktu w „Przebudzeniu…” wydaje się szczególnie wysoka. Na szali ląduje cały świat, i to dosłownie, ale w chaotycznych scenach akcji niespecjalnie da się to odczuć, może poza przesadnie rozwleczonym i boleśnie naiwnym finałem.

Mimo wszystko dobrze się stało, że doszło do przetasowania na reżyserskim stołku, bo ostatnie obrazy Baya były już nie tylko słabe, ale wręcz męczące, co stanowi chyba najgorszą rekomendację dla wakacyjnego blockbustera. Takim produkcjom potrafimy wiele wybaczyć, nawet to, że są nielogiczne i głupie, o ile przyjemnie się je ogląda. Bay zajechał tę kobyłę na amen, kręcąc pod koniec nie tyle filmy, co fikuśne teledyski. Nowy reżyser starał się wprowadzić do serii odrobinę świeżości i ugryzł temat po swojemu, choć – jak na mój gust – zrobił to zbyt zachowawczo.

Transformers: Przebudzenie bestii
Foto: United International Pictures

Tam, gdzie ziemia powinna drżeć w posadach, gdy tłuką się jednocześnie wszystkie zwaśnione strony, czułem co najwyżej pojedyncze tąpnięcia, a w scenach klasycznej ciszy przed burzą, kiedy wspomniany Mirage próbował być zabawny, nie drgnęła mi nawet powieka. Szkoda też, że ludzcy bohaterowie to klisze sprowadzane do roli spoiwa kolejnych wątków scenariusza, a największa atrakcja tej odsłony, czyli Maximale, pojawiają się w pełnym składzie dopiero w drugiej połowie filmu. Powiem tak: ta seria doczekała się już gorszych filmów, ale przy tak rozwodnionej marce to marne pocieszenie.

Ocena

Choć „Przebudzenie bestii” okazało się nie tak nadęte jak ostatnie „Transformersy” Michaela Baya, a co za tym idzie lżejsze i przyjemniejsze w odbiorze (i na szczęście również znacznie krótsze), zabrakło w nim wszystkiego po trochu.

5
Ocena końcowa


Czytaj dalej

Redaktor
Eugeniusz Siekiera

Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.

Profil
Wpisów117

Obserwujących21

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze