rek

Recenzja „Spider-Man: Bez drogi do domu”. Powroty, wzruszenia i wielkie widowisko

Recenzja „Spider-Man: Bez drogi do domu”. Powroty, wzruszenia i wielkie widowisko
Finał filmu „Spider-Man: Daleko od domu” postawił Petera Parkera w bardzo niewygodnej sytuacji. Jak pamiętamy, Mysterio zdradził jego tożsamość i cały świat dowiedział się, kto kryje się za pajęczą maską...

„Spider-Man: Bez drogi do domu” kontynuuje ten wątek, więc od pierwszych minut jesteśmy świadkami tego, jak względnie poukładane życie Parkera staje na głowie i spada na niego lawina oskarżeń, a rykoszetem obrywają jego najbliżsi.

Sięgając po rozwiązania z gatunku niemożliwych, dogaduje się z Doktorem Strange’em, by ten odstawił swoje efektowne hokus-pokus. Rzucone przezeń zaklęcie ma wywołać globalną amnezję, ale zwyczajowo coś musi pójść nie tak. Zostaje zachwiana równowaga multiwersum i w świecie Parkera ląduje cała plejada jego dawnych antagonistów. A dokładniej tych gagatków, z którymi mierzyły się postacie Spider-Mana w poprzednich aktorskich wcieleniach.

Spider-Man: Bez drogi do domu

Na plan ściągnięto stare gwiazdy, które mimo upływu lat wciąż czują bluesa, wiedzą, o co w tym chodzi, i przede wszystkim – doskonale się bawią. Są między innymi Alfred Molina w roli Doktora Octopusa i Jamie Foxx jako Electro, powraca też Willem Dafoe wcielający się w Zielonego Goblina, a i to nie wszyscy. Mimo tłoku na planie nie spuszczamy z oczu głównego bohatera.

Tom Holland zaliczył tu szczególnie udany występ – Spider-Man w jego wykonaniu dojrzał, choć jako Peter Parker pozostaje sympatycznym chłopakiem z sąsiedztwa. W scenach akcji na plan pierwszy zwyczajowo wysuwa się kapitalna choreografia starć, szczególnie pod koniec, gdy wszyscy tłuką się ze wszystkimi na olbrzymim rusztowaniu oplatającym Statuę Wolności. W finalnym akcie nie efekty są jednak najważniejsze, a serwowane na gorąco, szczere i nieudawane emocje. Dobra robota.

Spider-Man: Bez drogi do domu

Choć Pajączek w MCU pojawił się po raz pierwszy w „Kapitanie Ameryce: Wojnie bohaterów” z 2016 roku, a pełny metraż z jego udziałem dostaliśmy rok później, obraz wieńczący tę trylogię dosadnie przypomina, że romans Petera Parkera z wielkim ekranem rozpoczął się znacznie wcześniej, czyli w chwili, gdy w 2002 roku Sam Raimi zapoczątkował własną serię, a pajęczy trykot przywdział Tobey Maguire. Ci z was, którzy wychowali się na pierwszej trylogii bądź ciepło wspominają dylogię z Andrew Garfieldem, powinni obowiązkowo wybrać się seans, bo obraz w reżyserii Jona Wattsa jest hołdem dla postaci Spider-Mana oraz wszystkich dotychczasowych filmów, w których wystąpił.

Spider-Man: Bez drogi do domu

To przy okazji świetna okazja do powrotów, wzruszeń i wspominków, a także przeogromny fanserwis, którego nie sposób nie docenić. Szczególnie że w parze z tym wszystkim idzie wielkie widowisko i dobrze sprzedana historia, w której nie zabrakło akcentów humorystycznych. Niczym w najlepszych filmach Marvela, chciałoby się dodać, a nie mam najmniejszych wątpliwości, że ten również do nich należy.

[Block conversion error: rating]

7 odpowiedzi do “Recenzja „Spider-Man: Bez drogi do domu”. Powroty, wzruszenia i wielkie widowisko”

  1. Byłem, zobaczyłem – świetny film 🙂

  2. Najdroższa ekranizacja memów w dziejach.

  3. Jeden z najlepszych filmów MCU wg mnie

  4. super film

  5. Walka Spideya z Doc Oc’iem lepsza niż w Spider Manie 2 z Tobeyem. Cudowna animacja starcia odnóży pajączka z mackami ośmiornicy. Świetny film

    • Mnie mimo wszystko bardziej podoba się ta z SP2. Współczesne filmy Marvela są bardzo ubogie w przemoc i mimo pięknych ujęć walki wyglądają jak przyjacielskie sparingi. Być może się mylę ale w No Way Home nie zauważyłem ani jednego ciosu pięścią Tobeya lub Garfielda w lico zloczyńcy. W u Raimiego walki były imo bardziej satysfakcjonujące i dłuższe.

  6. najlepszy film na jakim byłem ostatnio w kinie. 🙂

Dodaj komentarz