„Rycerze Doliny Rozdupy” – recenzja. Walaszek dał z siebie całe 30%, a więc wszystko i nic
Jeśli myśleliście, że od czasów „Kapitana Bomby” humor Bartosza Walaszka dojrzał, to spieszę uspokoić: tak się nie stało. A to tylko jedna z zalet „Rycerzy Doliny Rozdupy”. Czy to jednak wystarczy, by nowa animacja zdobyła status klasyka cytowanego całymi latami?
W sercu mojego pokolenia twórczość Walaszka zawsze będzie zajmować ważne miejsce. Teksty z „Kapitana Bomby” to dla nas ekwiwalent pochodzących z „Psów” czy „Chłopaki nie płaczą” cytatów używanych przez osoby urodzone parę lat przed nami. To my mieliśmy szczęście dojrzewać w momencie, gdy na kolejne odcinki przygód żołnierzy Gwiezdnej Floty czekało się niejednokrotnie długimi tygodniami. Wiele powiedzonek – mniej lub bar… jeszcze mniej mądrych – na stałe weszło do naszego języka.
Śmiem nawet twierdzić, że Walaszek ugruntował nasze poczucie humoru w takim stopniu, jak niegdyś robili to Pythoni. Można powiedzieć, że choć przyszliśmy dla wulgarności, to zostaliśmy dla oparów absurdu, które są prawdziwą siłą humoru kreskówek SPinka Film Studio. 15 lat później „Kapitan Bomba” i jego pochodne wytrzymują próbę czasu również dzięki sentymentom – czy brak tego czynnika oznacza, że „Rycerzy Doliny Rozdupy” ogląda się gorzej? I tak, i nie.

Nie jest dobrze
Pierwszy sezon ma zaledwie sześć odcinków, a każdy z nich trwa ok. 10 minut. Inwestycja czasowa na tyle niewielka, że warta ryzyka. Nawet jeśli serial wam nie podejdzie, to w najgorszym razie poczujecie się dekadę młodsi. Pod przykrywką średniowiecznej historii fantasy (która debiutowała w innej kreskówce Walaszka – „Blok Ekipie”) otrzymujemy bowiem tę samą średnią hawajską i ciepłe wygazowane piwo co przed laty.
Ponownie sięgnięto po trzech bohaterów, w tym wypadku rycerzy: ser Częstokloca, ser Izydora i ser Podnapletnika. Fabuła jest prosta jak przepis na solnik – szlachcice zostają wynajęci przez króla Jagiełłę w celu odbicia królewny z rąk złego czarnoksiężnika Srarumuna. Nawiązań do twórczości J.R.R. Tolkiena tutaj nie brakuje, serial czerpie też garściami z „Wiedźmina” – dość napisać, że ważną rolę w całej przygodzie odgrywa znalezione w lesie Bożątko.
Nie zmienia to jednak faktu, że historia stanowi jedynie pretekst do odtworzenia listy przebojów z Walaszkowego repertuaru. Jak w domu poczujecie się już od pierwszej sceny, gdy prosty chłop stawia własną lewą rękę nad umiejętności żony. Ma to oczywiście też minusy – jeśli bowiem znacie Walaszkowe uniwersum tak dobrze jak ja, to – choć odnajdziecie się w nim bez trudu – nie zaskoczy was zupełnie niczym.
Co prawda nie jest też źle
To mój główny zarzut wobec „Rycerzy Doliny Rozdupy”. Nie można powiedzieć, że pierwszy sezon to wciąż te same animacje, te same dialogi i dubbing, a co za tym idzie ten sam humor na dwie gwiazdki. Tyle tylko, że to wszystko gdzieś już widzieliśmy i słyszeliśmy. Brakuje momentów naprawdę godnych zapamiętania, tekstów, które wejdą do kanonu, czy monologów, które wyryją się w pamięci na stałe.
To nie jest poziom najlepszych odcinków „Kapitana Bomby”. Nie zacytuję żadnego fragmentu „Rycerzy…” tak jak monologu Onanhutepa o zastosowaniach rdestu z filmu „Zemsta Faraona”. Ta pełnometrażówka zresztą pokazuje, że autor potrafi tworzyć dużo bardziej angażujące, dłuższe fabuły – w przypadku animowanej serii dla Canal+ historia jest natomiast po prostu pomijalna i mam wrażenie, że względem poprzednich seriali Walaszka okazuje się krokiem wstecz.
Można powiedzieć, że jest średnio
W przypadku każdej kreskówki SPInki czy wcześniej GIT Produkcji potrzeba czasu na rozwój bohaterów – Kapitan Bomba nie od razu stał się tą postacią, którą chcemy pamiętać. Bardzo długo był typem krzyczącym „Tępe ch*je” i „Napi*#$dalać” – dopiero po kilkudziesięciu odcinkach nabrał kształtów i otrzymał od swojego twórcy coś więcej niż niewyparzoną gębę, a mianowicie osobowość. I w tym właśnie widzę problem „Rycerzy…” – całość trwa ok. godziny, co nie pozwala na rozpisanie wątków postaci. Na jakieś szersze tło fabularne może liczyć jedynie Srarumun i nic dziwnego, że antagonista na tym znacznie zyskuje. Nie zmienia to jednak faktu, że nim zdążymy przyzwyczaić się do bohaterów i settingu, serial się kończy.

Kolejnym fundamentem twórczości Walaszka są barwne postacie poboczne i epizodyczne. Tabuny kosmitów, których jedynym zadaniem było rzucenie celnym panczlajnem czy zapadającym w pamięć one-linerem – tego tutaj również brakuje. A jeśli już się pojawia, to bez pi#$dolnięcia. Za chlubny wyjątek uważam tu rolę Bożątka, bo potrafiło ono rozbawić. To jednak nieco za mało – ponownie krótki metraż robi swoje.
Czyli super!
„Rycerzy Doliny Rozdupy” łatwo skwitować cytatem: „U siebie rób jak u siebie, a u obcego na odp*$%dol”. Tradycyjnie Bartosz Walaszek, Piotr Połać i reszta SPInka Film Studio dali z siebie 30%. Z jednej strony mamy, przywoływany już przeze mnie, humor na dwie gwiazdki, a i dźwięk się nie rozjeżdża. Dlaczego więc narzekam? „To już nie to samo” – mogłaby zabrzmieć krótka odpowiedź. Jak brzmi długa? Za mało mi płacą, bym się rozpisał. Do widzenia…
Żart. Do rzeczy jednak – „Rycerze…” spodobają się każdemu, kto wychował się na twórczości Walaszka. Serial uderza we wszystkie znane tony, nie ma tu miejsca na fałszywe nuty. Niestety nie pojawiają się również żadne nowe melodie. I ja to akceptuję, choć głównie ze względu na niewielką inwestycję czasową. Do serialu na Canal+ nie będę miał jednak potrzeby wracać. Wolę przypomnieć sobie opowieść Tomisława Apoloniusza Curusia Bachledy Farell o Śnieżnym Koczkodanie, przez niektórych zwanym też Yetim, lub posłuchać legendy o niemym Michałku, który tak żuł gumę, że oślepł. Koniec.
Ocena
Ocena
„Rozumiem dać w gębę. Rozumiem nawet mniej zapłacić. Ale sztylet w serce? To za dużo…” – mógłby powiedzieć Bartosz Walaszek, gdyby przeczytał tę recenzję. Lecz nie przeczyta, bo swoje 30% już zrobił, a pieniążki pewnie wziął z góry. Teraz papierosek i fajrant. „Rycerze Doliny Rozdupy” nie są źli, są średni. A skoro średni, to wiadomo, że super. Fani się nie zawiodą, nawet jeśli nie jest to poziom najlepszych odcinków „Kapitana Bomby”.
W CD-Action jestem od 2016 roku, wcześniej publikowałem m.in. w Przeglądzie Sportowym. W redakcji robiłem chyba wszystko – byłem sprzętowcem, prowadziłem działy info i zapowiedzi, szefowałem newsroomowi, jak i całej stronie. Następnie bezpieczną przystań znalazłem w social mediach, którymi zajmowałem się do końca 2022 roku, gdy odszedłem z CDA. Nie przestałem jednak pisać – wciąż możecie mnie więc czytać: zarówno na stronie www, jak i w piśmie.