Serialowy Fallout ma swoje problemy, ale to i tak godna adaptacja [RECENZJA]
Ekranizacje gier wideo się zmieniają. „Arcane” i „The Last of Us” sprawiły, iż większość z nas przestała już traktować je z lękiem. Przeciwnie, wypatrujemy ich z nadzieją i przekonaniem, że filmy i seriale będą w stanie godnie opowiedzieć historie z naszych ulubionych gier.
A jednak towarzyszyła mi pewna nerwowość, gdy zacząłem oglądać najnowszą produkcję Amazonu. Bo Fallout to dla mnie gra szczególna. Kocham ją za sposób, w jaki przedstawia swój świat, za niejednoznaczność, za stawiane przed graczem dylematy moralne i za czarny humor. Za to, że jako jedna z pierwszych podjęła na taką skalę tematy przetrwania, władzy i konsekwencji ludzkiej ambicji.
Give me a kiss to build a dream on…
Ale tą szaleńczą miłością kocham tak naprawdę tylko część pierwszą i drugą, chwilami wykrzesuję też sporo uczucia dla New Vegas. Fallouty Bethesdy zawsze były dla mnie pewnym ersatzem gier Interplayu i Black Isle, pozbawionym tej samej błyskotliwości i spójnego tonu. Ich Pustkowie nie było moim Pustkowiem. Nie zrozumcie mnie źle, to nadal świetne tytuły. Ale kochając pierwsze dwie części, nie można równie wielkim uczuciem darzyć kontynuacji.
Wspomniana wcześniej nerwowość wynikała więc z tego, iż skrycie liczyłem na dzieło godne tak uwielbianej przeze mnie „dwójki” i lękałem się rozczarowania, jakie nadejdzie, gdy moje marzenia zostaną rozwiane. Ostatecznie w trakcie pierwszego odcinka zaakceptowałem to, co było przecież nieuniknione. Adaptacja Amazonu, opowiadając swoją własną historię toczącą się dziewięć lat po wydarzeniach z Fallouta 4, jest przepełniona duchem gier Bethesdy. Na szczęście pogodziwszy się z tym faktem, zrozumiałem, że nie jest to powód, dla którego należałoby ją z góry skreślać.
A jaką to opowieść przygotował dla nas Jonathan Nolan? Jak nietrudno się domyślić, będziemy śledzić losy mieszkanki Krypty. To Lucy, dziewczyna, która opuszcza swe bezpieczne lokum i wyrusza na Pustkowie, by odnaleźć ojca. Równie wiele uwagi poświęcimy kadetowi Maximusowi z Bractwa Stali, który wyprawi się z misją odnalezienia naukowca zbiegłego z Enklawy. I tajemniczemu ghulowi, którego interesuje nagroda za schwytanie jajogłowego.
I don’t want to set the world on fire…
Nie będę owijał w bawełnę: główny wątek fabularny to chyba najsłabszy aspekt serialu. Nie zamierzam wprawdzie znęcać się nad scenarzystami za uczynienie główną osią fabuły pogoni za tzw. MacGuffinem (czyli obiektem stanowiącym dla bohaterów jedynie pretekst do wyruszenia na wyprawę). Toż tego samego wybiegu używano w dwóch pierwszych Falloutach. Muszę wszakże zaznaczyć, że hydroprocesor i G.E.C.K. z gier od samego początku reprezentowały coś wartościowego dla gracza. Tajemniczy chip w serialu aż do ostatniego odcinka pozostaje tworem niezdefiniowanym, a ostateczne wyjaśnienie jego przeznaczenia wydaje się nazbyt banalne.
Ale nie tu leży główny problem fabuły. Ten wynika raczej z chęci połączenia wszystkich wątków w jedno, co skutkuje dziwnym skurczeniem się świata. Wszyscy tu nieustannie na siebie wpadają, wszyscy bez większego kłopotu trafiają w te same miejsca, prawie wszystkich łączą jakieś wydarzenia z przeszłości. Wypada to nad wyraz sztucznie, a w zestawieniu z kilkoma innymi nielogicznościami, takimi jak chociażby efektywność pancerza wspomaganego, która zmienia się diametralnie w zależności od aktualnych potrzeb opowiadanej historii, sprawia wrażenie, że scenarzyści poszli na skróty.
Poczyniwszy te zastrzeżenia, muszę też przyznać, że wątki poboczne, te małe historyjki, te epizodziki i side questy, które przydarzają się bohaterom, są w swym duchu bardzo falloutowskie i angażują o wiele bardziej od wątku głównego. A już najmocniej przemówiły do mnie retrospekcje z przedednia wojny. Uważam jednak, że tajemnica dotycząca tego, kto jako pierwszy zrzucił bombę, powinna pozostać nierozwiązaną. Wszak we wprowadzeniu do Fallouta 2 narrator słusznie stwierdził, że szczegóły dotyczące wybuchu konfliktu są „trywialne i niewarte omówienia”, a przyczyny zagłady atomowej „jak zwykle wynikały z natury człowieka”. Nie zaprzeczę natomiast, że rozwiązanie tej zagadki było ciekawym zwrotem akcji.
I na pewno z każdym kolejnym odcinkiem to właśnie na retrospekcje czekałem z największym wytęsknieniem. Mimo że twórcy trochę wahali się pójść w pełen retrofuturyzm i chyba starali się przekonać widza, że akcja toczy się w alternatywnych latach 50. XX wieku, a nie w roku 2076, który połowę poprzedniego stulecia tylko przypomina, to i tak stworzony przez nich przedwojenny świat potrafi zafascynować nie mniej niż ten postapokaliptyczny.
Maybe you’ll think of me when you are all alone…
No i ma też serialowy „Fallout” to, co ostatecznie przykuło mnie do ekranu – genialnego odtwórcę jednej z głównych ról. To, co wyczynia w serialu Walter Goggins (czyli Cooper Howard, a zarazem ghul łowca nagród), jest po prostu niesamowite. Ten człowiek urodził się do grania w westernach, nawet przy zapadniętych oczodołach potrafi wystraszyć tym samym hardym i bezwzględnym spojrzeniem, jakim lustrował Dziki Zachód Clint Eastwood. Nic więc dziwnego, że do postapokaliptycznego świata bezprawia pasuje jak ulał. I – co nie bez znaczenia – dźwiga również sceny z przedwojennych retrospekcji. Goggins to niewątpliwie najjaśniejsza gwiazda adaptacji.
Kupuję też pozostałą dwójkę głównych bohaterów – Lucy, naiwną do granic absurdu mieszkankę Krypty 33 (w tej roli Ella Purnell) oraz Maximusa, zagubionego kadeta z Bractwa Stali (wcielił się w niego Aaron Moten). Domyślam się, że te dwie postacie będą porównywane do Rey i Finna z Disneyowskich „Gwiezdnych wojen”, zresztą nie bez powodu, gdyż mają z nimi wiele wspólnego. Ale zaręczam, że z tego starcia Falloutowa para wychodzi obronną ręką, i to mimo dość natrętnych i nie zawsze udanych prób wykorzystania ich w scenach komediowych.
Należą się też całej ekipie brawa za to, jak „Fallout” wygląda. Od strony rzemiosła filmowego to po prostu kawał świetnej roboty, ze znakomitą pracą kamery (strzelanina w Filly to majstersztyk) i naprawdę zgrabnie pasującymi do naszych wyobrażeń o świecie z gier kostiumami czy scenografią. A że serial nie zawahał się wykorzystać znanej z pierwowzorów muzyki The Ink Spots i innych zespołów z lat 30. i 40., to i uczta dla ucha jest niezaprzeczalna. I znów – mógłby człowiek ponarzekać, jak to zresztą nieraz czyniłem, że Fallout 2 z jego plemiennym ambientem lepiej oddawał dzikość Pustkowia, ale to trochę takie marudzenie kogoś, kto do dziś nie pogodził się z faktem, że nigdy nie dane mu było zagrać w Van Burena.
A nowe wcielenie Fallouta… Cóż, nie jest złe i na pewno nie przyniesie twórcom gier wstydu. To serial nierówny, niepozbawiony wad, ale koniec końców stanowiący kawał całkiem przyjemnej postapokaliptycznej rozrywki. Ba, czasem nawet zmusza do myślenia. A to chyba najlepsza rekomendacja.
Ocena
Ocena
„Fallout” kontynuuje zadziwiający trend – jest kolejną adaptacją, która nie okazała się dla graczy straszliwym zawodem. Serial ma swoje problemy, na czele ze sposobem prowadzenia głównego wątku i nie zawsze pasującym do sytuacji humorem, ale potrafi oczarować świetnymi kreacjami aktorskimi i wiernym przedstawieniem świata z gier Bethesdy.
Czytaj dalej
Wiceprezes Stowarzyszenia Solipsystów Polskich. Zrzęda i maruda. Fan Formuły 1, wielkich strategii Paradoksu i klasycznych FPS-ów. Komputerowiec. Uważa, że postęp technologiczny mógł spokojnie zatrzymać się po stworzeniu Amigi 1200 i nikomu by się z tego powodu krzywda nie stała. Zna łacinę, ale jej nie używa, bo zawsze kończy się to przypadkowym przyzwaniem demonów. Dużo czyta, ale zazwyczaj podczas czytania odpływa w sen na jawie i gubi wątek książki. Uwielbia Kubricka, Lyncha, Lovecrafta, Houellebecqa i Junji Ito. Przeciwnik istnienia deadline'ów na nadsyłanie tekstów. Na stałe w CD-Action od 2018 roku. Kiedyś tę notkę rozszerzy, na razie pisze pod presją Barnaby.