„Substancja”: odrażający horror bycia kobietą [RECENZJA]
Coralie Fargeat postanowiła przepisać „Portret Doriana Graya” na cronenbergowską modłę. Efekt? Znakomity!
Historia stara jak świat: piękna młoda aktorka podbija Hollywood i zdobywa serca widowni na całym świecie. Jej uśmiech promienieje z każdego plakatu, fotografowie zabijają się o uchwycenie jej w jak najlepszej pozie na czerwonym dywanie, a nazwisko w alei gwiazd i Oscar na półce stanowią ostateczne dowody na to, że jest wyjątkowa i niezastąpiona. Ale czy na pewno? Wszakże czas płynie dla niej nadal równie bezlitośnie, jak dla każdego innego człowieka, a branża filmowa ustala wyjątkowo krótkie terminy ważności dla swoich gwiazd.
W pogoni za młodością
Gdy poznajemy Elisabeth Sparkle, bo tak nazywa się protagonistka opowieści Fargeat, jej płytka w alei gwiazd jest już popękana i zapomniana. Ludziom wyparowały z pamięci tytuły filmów, którymi aktorka niegdyś tak ich oczarowała, a młodzież kojarzy ją tylko jako idolkę swoich mam. Ewentualnie rozpoznaje w niej prowadzącą z kiczowatego programu gimnastycznego emitowanego w porannym paśmie dla gospodyń domowych. Ale nawet szefostwo stacji telewizyjnej dostrzega, że czas Sparkle przeminął i przydałoby się, aby ktoś młodszy zmienił ją na stanowisku głównej atrakcji.
Może jednak nie wszystko stracone? Nasza bohaterka przypadkiem otrzymuje bowiem namiary na tajemniczą substancję. Wystarczy, że weźmie zastrzyk, a będzie w stanie wyhodować nową siebie: młodszą i piękniejszą, mającą wciąż przed sobą to, co najlepsze, zdolną znów zdobywać świat. Musi trzymać się tylko jednej zasady: instrukcja stanowczo podkreśla, że co siedem dni należy przełączyć się z powrotem na swoje „stare” ciało. W trakcie nieaktywności trzeba je także karmić odpowiednią kroplówką. Ale to wydaje się niewielką ceną za powrót do czasów świetności.
Dzięki tytułowej substancji przez resztę seansu oglądamy Elisabeth w dwóch wersjach granych przez Demi Moore oraz Margaret Qualley. Ta pierwsza kreuje przejmujący obraz samotnej kobiety, która nie może już znaleźć dla siebie miejsca w świecie wyznającym kult młodości i piękna. Z kolei jej 29-letnia koleżanka przekonuje, że najlepsze role może mieć wciąż przed sobą. Jako Sue (bo taki pseudonim decyduje się przyjąć Elisabeth) elektryzuje i przyciąga wzrok, bezwstydnie korzystając ze swojej nieskazitelnej urody. Jest w niej jednak pewien pierwiastek demoniczności… no bo chyba nikt nie spodziewa się po „Substancji” happy endu, prawda?
Pompuj jak u Danzela
Francuska reżyserka pokazała już swoją debiutancką „Zemstą”, że raczej nie zamierza celować w kino familijne. Jej drugi film to jednak obraz o wiele bardziej przemyślany, wielowarstwowy i wykreowany z chirurgiczną precyzją. O ile łatwiej byłoby opowiedzieć kolejną pretensjonalną historię o seksizmie, ageizmie i wszystkich innych grzechach Hollywood, z których wagi chyba wszyscy już dziś doskonale sobie zdajemy sprawę. Oczywiście to niezwykle istotne wątki w „Substancji”, ale żadna z niej wariacja na temat „Bulwaru Zachodzącego Słońca”. Fargeat chwyta za narzędzia rodem z body horroru i kina eksploatacji, nie unikając w żadnym razie cielesności i golizny. Ale nawet tę ostatnią stosuje w taki sposób, by w odpowiednim momencie wywołać u widza równie nieprzyjemne uczucia, co w scenach ukazujących liczne nakłucia, nienaturalne wybrzuszenia i rozdzieranie skóry.
Niezależnie od tego, jak odpychające bądź przyjemne dla oka rzeczy właśnie oglądamy, nie sposób odmówić im mistrzostwa w zakresie prezentacji. Pełno tu jednolitych barw i sterylnych scenografii przywodzących na myśl teledyski Marka Romanka czy kultową „Utopię” Dennisa Kelly’ego. Nakręcone jest to na tyle sprawnie i zmontowane z taką wyobraźnią, a miejscami wręcz wirtuozerią, że przez te dwie i pół godziny nie ma mowy o chwili nudy. Zresztą departament potworowo-charakteryzacyjny też zasłużył sobie na medal, ale w tej kwestii nie zdradzę ani słowa więcej. Dodam tylko, że soundtrack Raffertiego również robi swoje i nadaje rytm całemu dziełu.
Napiszę jednak wprost, żeby nie było niedomówień: to nie tak, że „Substancja” stoi głównie estetyką, a historia to tylko wymówka do rozebrania najważniejszych aktorek i popisania się scenami obrzydlistw. W żadnym razie, Złota Palma za jej scenariusz bynajmniej nie wzięła się znikąd. Słusznie doceniono umiejętnie budowaną dramaturgię, dozowanie kolejnych przeżyć i żonglowanie nastrojami. Bo choć nie brakuje tu groteski, pastiszu czy po prostu czarnej komedii, u swego źródła ten film jest przede wszystkim przeraźliwie smutny. A obok bombastycznego finału zapamiętam z niego najlepiej scenę umawiania się Elisabeth na randkę z kolegą ze szkoły. Nie znam całego dorobku Moore, ale takiego wrażenia nie zrobiła na mnie nigdy wcześniej.
Dziwność, nie radość
Z powodów wymienionych wyżej trudno mi zagwarantować, że seans da wam doskonałą zabawę, ale jeśli się na niego zdecydujecie, raczej prędko o nim nie zapomnicie. Szalenie mnie też ciekawi, w jakich słowach będziemy się wypowiadać za kilka czy kilkanaście lat na temat dorobku Fargeat oraz co jeszcze ta reżyserka i scenarzystka w jednej osobie ma dla nas w zanadrzu. Wątpię, aby „Substancja” stała się równie powszechnie uwielbianą klasyką, co „Czarny łabędź” Darrena Aronofsky’ego, ale już dziełem kultowym na miarę „Muchy” Davida Cronenberga…? Myślę, że szanse na to są całkiem spore.
Ocena
Ocena
„Substancja” mogłaby być pompatyczną historią o samotności i tęsknocie za młodością opowiadaną przy akompaniamencie Vivaldiego. Na szczęście reżyserka postawiła na stylowy body horror oraz rytmy brytyjskiego DJ-a i belgijskiego gwiazdora muzyki tanecznej.
Czytaj dalej
Czarna owca rodu Belmontów, szatniarz w Lakeview Hotel, włóczęga z Shady Sands, dawny szef ochrony Sarif Industries, wielokrotny zabójca Crawmeraksa, tropiciel ze starego Yharnam, legenda Night City.