Takiego polskiego filmu wojennego jeszcze nie oglądałem. „Biała odwaga” to góry splamione krwią [RECENZJA]
Wojna w rodzimej kinematografii już wam się przejadła? Jesteście nią tak po prostu zmęczeni? To zrozumiałe. Na szczęście „Biała odwaga” nie popełnia błędów typowego filmu historycznego. To opowieść wchodząca na grząski grunt, a przy okazji dzieło wyjątkowe od strony produkcyjnej.
Gigantyczne przedsięwzięcie, przynajmniej w skali Polski. Chyba tak najlepiej określić w skrócie „Białą odwagę” w reżyserii Marcina Koszałki. Tytuł zresztą zobowiązuje, brawury i ambicji bowiem na poziomie realizacyjnym nie zabrakło. 16 mln złotych wyłożonych na produkcję, bite osiem miesięcy zdjęć, przenoszenie kamer i statywów na barkach wspinaczy w celu wykonania wielu spektakularnych ujęć – kulisy powstawania tego dzieła to materiał na dobrą książkę albo jeszcze lepszy dokument. I tak, wspomniałem o wspinaczach, gdyż „Biała odwaga” jest reprezentantem niefunkcjonującego od lat w Polsce podgatunku filmu górskiego. Całość powstała zresztą w Tatrach, mimo braku wyraźnego wsparcia ze strony Tatrzańskiego Parku Narodowego i zaufania płynącego od Związku Podhalan.
Niechęć tę można zrozumieć – tematyka scenariusza od samego początku była dla lokalnych mieszkańców kulturowo i historycznie problematyczna, od dekad wręcz tabuizowana. Fabuła przedstawia fikcyjną (ale dalej autentyczną i mocno zakorzenioną w faktach) wersję wydarzeń z operacji Goralenvolk przeprowadzanej w trakcie II wojny światowej. Wtedy to nazistowscy oficjele próbowali wcielić do swoich oddziałów właśnie mniejszość podhalańską, doszukując się w niej niemieckiej, „czystej” krwi, co doprowadziło do wewnętrznych podziałów między góralami. Tragizm, konformizm, oportunizm – Koszałka prezentuje tu wszystkie odcienie wojny z pozycji cywili, głównie jednak stara się oddać szacunek grupie etnicznej, której odrębności nigdy nie respektowano. Przez wiele środowisk, zarówno skrajnych, jak i centrystycznych, i w każdym okresie historii: od przeszłości aż po teraźniejszość.
Pobratymcza zwada
Choć podstawówki i licea zorganizują pewnie po premierze „Białej odwagi” liczne wyjścia klasowe do kin, młodzi widzowie nie muszą się obawiać czegoś na wzór kolejnej nudnej lektury szkolnej. Twórcy, pomimo dość brutalnego i surowego obrazu wojennej rzeczywistości, wzbogacili akcję o główny wątek dramatyczny. Przez pierwsze pół godziny seansu zdążyłem nawet zapomnieć, że czeka mnie zaraz na ekranie najazd hitlerowców. Całość rozpoczyna się powoli, od wiernej rejestracji góralskich tradycji, na czele z hucznymi tańcami i zakrapianymi wódką przyjęciami. Spośród tych (mniej chlubnych) zwyczajów wyłania się konstytuowane twardą wolą i ręką rodziców zamążpójście. Przez to bohaterka Bronka nie zostaje wydana za ukochanego Andrzeja, tylko jego starszego brata, Maćka, co doprowadza do mocnych tarć na tle rodowym.
Rozczarowany, a nawet załamany utraconą miłością Andrzej wyrusza więc w wielki świat, zapominając przez jakiś czas o swoim miejscu urodzenia i oddając się temu, co jest dla niego najlepszą odskocznią od bolączek życia codziennego – wspinaczce. Polskie szczyty zamienia jednak na dachy kościołów. Zbieg różnych okoliczności prowadzi protagonistę z powrotem w rodzinne strony, i to w roli nie byle kogo, bo pośrednika pomiędzy Niemcami a góralami. Konflikt z bratem i porzucone uczucie dają więc o sobie znać nawet w trudnych realiach okupacyjnych. I może nie wszystko zostaje tu zręcznie zbalansowane, ale różnorodność wątków, budowanie napięcia i przeskakiwanie pomiędzy paroma rodzajami filmowego dramatu wychodzą reżyserowi nie najgorzej.
Całość przeplatana zostaje nie typowymi dla kina wojennego scenami batalistycznymi (choć i krwawy mord na ekranie parokrotnie zobaczymy – widoki jak zwykle nieprzyjemne), tylko długimi ujęciami górskiej wspinaczki w różnych planach, od bliskich po dalekie. Tatry prezentują się pięknie, wyczyny aktorskie autentycznie, a i kadrowanie robi wrażenie. Tutaj ważna rzecz: odgrywający główną rolę Filip Pławiak nie wyręczał się dublerami czy kaskaderami, samemu męcząc się nad Morskim Okiem z czekanami w ręku. To efekt ponadrocznych przygotowań. Poświęcenie, ot co.
Zobaczyć i nie zabocyć
W toku akcji „Białej odwagi” scenarzyści dodają kolejne postacie, mniejsze opowieści i mikrotragedie. Choć cenię chęć napisania głębokiej i wielowarstwowej historii o ludziach, to przez natłok zdarzeń i pomysłów mało który wątek kończy się w sposób satysfakcjonujący, a i po wstępnie zarysowanych profilach charakterologicznych bohaterów zaledwie się prześlizguje bez oddania im należytej uwagi (większość aktorów nie ma tu za wiele do zagrania). Nawet Andrzej i jego brat, mimo że ich konflikt na ekranie ocieka naturalnością i żalem, jako jednostki nie wydają się zbyt ciekawi do śledzenia. Brak im charyzmy, na twarzach wymalowane mają raczej obojętność albo zmęczenie.
Mało miejsca poświęca się tu też kobietom, szczególnie Bronce, która zasługiwała na więcej czasu ekranowego, zwłaszcza że przez wiele lat przeżywała podobny ból, co jej były partner. Sandrze Drzymalskiej i tak udaje się wycisnąć z tej kreacji bardzo dużo szczerych emocji, za co należą się brawa. Wart odnotowania jest również epizod Adama Woronowicza w roli oficera UB. Aktor pojawia się w scenie służącej jako delikatne rozluźnienie atmosfery, choć może kwestia takiego odbioru jego występu wiąże się z konotacjami z przywiązanym do niego Darkiem z „The Office PL”. Nie tylko ja, ale i cała sala potrafiła zaśmiać się nieśmiało przy jego kwestiach. Nawet tych, na pierwszy rzut oka, zupełnie poważnych.
I choć „Białej odwadze” nie udaje się w sposób odpowiedni rozłożyć wszystkich akcentów, przez co widz może odnieść wrażenie, że niektóre historie nie zostały dokończone albo pominięto w trakcie rozwoju fabuły znaczną ich część, tak pod kątem czysto realizacyjnym, filmowym, emocjonalnym i poniekąd edukacyjnym (bo nie znałem wcześniej tego konkretnego kontekstu drugowojennego) mówimy o dziele udanym. Czuć, że stoją za nim pot, łzy i masa wyrzeczeń, ale dzięki temu seans uderza z właściwą siłą, sprawia wrażenie w pełni autentycznego oraz uczciwego wobec omawianego tematu. Nawet jeśli wielu chciałoby już o nieprzyjemnych zaszłościach zapomnieć, a najlepiej zdrapać je z XX-wiecznej osi czasu.
Ocena
Ocena
„Biała odwaga” to niełatwy seans, zwłaszcza że porusza temat tabu w drugowojennej historii Polski – relacje nazistowsko-podhalańskie. Marcin Koszałka nie boi się pokazywać szarzyzny moralnej, z pietyzmem dba o autentyczną rejestrację lokalnych tradycji i wspinaczek, a przy okazji całość osadza w typowo dramatycznym tonie.
Czytaj dalej
Zacząłem od Disco Elysium, skończyłem w dziennikarstwie growym. Dziś zajmuję się publicystyką w CD-Action, wcześniej pracowałem w podobnym obszarze na łamach GRYOnline.pl. Sławię wszystko, co niezależne, ale bez „The Last of Us” i „Johna Wicka 4” życie straciłoby smak.