Takiego powrotu Splinter Cella po latach się nie spodziewałem, ale „Deathwatch” to ścisła czołówka netfliksowych adaptacji gier [RECENZJA]
![Takiego powrotu Splinter Cella po latach się nie spodziewałem, ale „Deathwatch” to ścisła czołówka netfliksowych adaptacji gier [RECENZJA]](https://cdaction.pl/wp-content/uploads/2025/10/SC.jpg)
Stęskniliście się za Samem Fisherem? Nie wiem, czy Ubisoft będzie miał jeszcze wystarczająco ikry, by zrobić kolejną część Splinter Cella po tylu latach (choć kto go tam wie, potrzebuje wizerunkowego zwycięstwa), ale współpraca z Netfliksem zaprocentowała. „Deathwatch” zostawia w tyle większość „anime-adaptacji” gier z ostatnich lat: kiepską „Castlevanię: Nocturne”, pociesznego „Tomb Raidera” czy nawet całkiem rozrywkowe „Devil May Cry”.
Nowy serial ze świata Toma Clancy’ego staje niemal w jednym szeregu z „Arcane” i pierwszą „Castlevanią”, tą Warrena Ellisa. Cóż, zatrudnienie kompetentnego, uznanego twórcy może zaprocentować. Tym razem postawiono na Dereka Kolstada, scenarzystę „Johna Wicka” i „Nobody”. W efekcie dostaliśmy kawał świetnego szpiegowskiego thrillera i serialu akcji, który w pas kłania się fanom serii i dodaje też coś od siebie.
Splinter Cell. Nowy rozdział
„Deathwatch” z jednej strony stworzono z ogromnym szacunkiem do mitologii Splinter Cella. Z drugiej na fundamentach – które fani, zwłaszcza pierwszych odsłon, dobrze znają – zrobiono podbudowę pod coś nowego. W ogóle te osiem odcinków osiąga bardzo dużo za jednym zamachem. Opowiada oryginalną, wciągającą historię. Wprowadza „młodą wilczycę” – agentkę Zinnię McKennę – zdolną i świetnie przygotowaną, ale niezdyscyplinowaną. Krąży też wokół przeszłości Sama, a przy tym scenariusz rozpisano tak, że wydarzenia pozostają przystępne dla kogoś, kto nie miał wcześniej styczności z serią.
Wszystko zaczyna się od tego, że McKenna próbuje odbić współpracownika, ale dociera na miejsce za późno. Wykrada ukryte dane i ranna ucieka. Najbliższy potencjalny sojusznik przebywa na emeryturze pod Suwałkami i rozkosznie rąbie sobie drewno, by ogrzać chatę. Znacie go. Wszyscy go znamy.
…No, poza podążającymi za kobietą pechowymi zbirami wpadającymi wprost w czułe objęcia Sama Fishera. Tak zawiązuje się akcja „Deathwatch” i początek grubszej technogospodarczej intrygi, która nie tylko bawi się motywami bezpieczeństwa energetycznego Europy (i pokazuje to w bardzo, bardzo niejednoznacznych barwach – aż się prosi o analizę ze strony Jakuba Wiecha), ale też rozdrapuje stare rany agenta.
Metal Gear Fisher
Od razu warto zaznaczyć: to kawał porządnego thrillera dobrze osadzonego w mitologii serii, choć nie trzeba jej znać. Akcja trzyma tempo i rytm. Kolstad świetnie aranżuje sekwencje pościgów, demolek, pojedynków na pięści i noże, strzelanin oraz cichych egzekucji (utrzymanych w klimacie tego, co możecie pamiętać z gry). Generalnie jest bardzo skradankowo, dostajemy sporo manewrowania w ciemności (jakimś cudem czytelnego dla oka – ot, magia animacji). Jednocześnie niepostrzeżenie, ale niezwykle sprawnie przedstawia się nam kolejnych bohaterów, ich wielką rodzinną i pokoleniową dramę.
Wszystko ładnie pospinane, spójne, dobrze wymierzone. I choć nie uświadczymy tutaj ani jednego mecha, nanobota, a zamiast narracyjnego szaleństwa mamy dyscyplinę pisarską, to chyba póki co nic bliższego klimatom Metal Gear Solid nie zobaczymy (a to byłby materiał na kapitalne anime), więc i sierotki po Solid Snake’u mogą się tu rozgościć, dopóki nie dostaną czegoś wiernego wariacjom Hideo Kojimy. Bo gdy oglądałem „Deathwatch”, skojarzenia z MGS-owymi dramami postaci przychodziły same – tylko tutaj oczywiście wszystko pokazuje się z iście thrillerowską rezerwą. Nawet część refleksji o tym, komu powinno się służyć, wybrzmiewa podobnie do przekazu choćby ze Snake Eatera (niemniej tu nie jest to motywem wiodącym).

Przy tym wszystkim Kolstad i spółka doskonale dawkują nam ikonografię znamienną dla Splinter Cella. Nęcą, zwodzą, ale gdy już dostarczają to, co chcieliśmy zobaczyć, to w absolutnie trafiony sposób. Do tego żonglują gadżetami i hakerskimi sztuczkami, jakby to był znowu 2003 rok, tylko uzbrojony w ekrany dotykowe.
Z kolei dla polskiego widza sporą atrakcją może okazać się to, jak dobrze sportretowano nasz kraj. Nawet akcenty postaci brzmią w miarę naturalnie, a pod względem warstwy wizualnej, nastroju knajp, bezdroży i prowincji, hoteli, centrów miast ktoś tu się nieźle przygotował. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to fakt, że oszczędnie z tego tła skorzystano i nie wprowadzono żadnego polskiego bohatera, który miałby znaczenie dla fabuły.
Staruszek Fisher
Na szczęście żadna ważna postać nie rozczarowuje. Henchmani, zwłaszcza pewien tandem, to faktycznie groźni przeciwnicy. Osoby odpowiedzialne za całą aferę mają swoje racje, motywacje i „rozdrapy”. Wraca też trochę starych znajomych z roboty Sama (fani będą zadowoleni), a duet Fisher-McKenna to bajka. Oczywiście brak tu miejsca na wielkie, rozbuchane emocje, ale relację między młodą gniewną a starym wyjadaczem, którzy mają się od siebie czego uczyć, pięknie w serialu ukazano. Jeśli ktoś obawiał się powtórki ze spotkania Rey z Lukiem Skywalkerem, to uspokajam. Obie postacie potraktowano z szacunkiem, obie posiadają mocne i słabe strony, świetnie się uzupełniają i na pewnym niewypowiedzianym poziomie doskonale rozumieją.

Bardzo sprawiedliwie potraktowano samego Fishera. Owszem, facet jest po sześćdziesiątce i czasem łapie zadyszkę, ale to wciąż bestia, jak wybudzony John Wick. Co prawda w branży pojawili się młodsi, więksi i silniejsi zabijacy, co nie znaczy, że Sam nie ma już nic do powiedzenia. Nie mogłem pozbyć się skojarzenia ze świetnym serialem „Stary człowiek” (dostępny na Disney+), w którym Jeff Bridges rusza do ostatniej akcji w nieco podobnej roli, choć zdecydowanie mniej w nim atletyzmu Fishera. Zawiedzeni „Deathwatch” mogą okazać się ci, co liczyli, że głównemu bohaterowi użyczy głosu Michael Ironside, ale trzeba przyznać, iż Liev Schreiber wykonał tu dobrą robotę.
„Deathwatch” to generalnie kawał porządnego serialowego rzemiosła. Realizatorzy dobrze wykorzystali możliwości ekspresji, jakie daje animacja, bawili się filtrami i kolorystyką, a jednocześnie cały czas trzymali się realizmu na tyle, na ile to możliwe (nie wiem, czy ludzkie ciało jest w stanie znieść aż tyle ciosów nożem, ile przytrafiło się bohaterom, ale cóż, taka konwencja). Wszelkie łomotaniny mają swój ciężar, świetną choreografię i dobrą dynamikę. Z kolei w mimice postaci, oszczędnej, ale wyrazistej, dostrzeżemy coś bardzo ludzkiego – coś, co podbija stawkę, o którą toczy się gra.
Całość też bardzo ładnie spuentowano. Dostajemy kompletną, zamkniętą w jednym sezonie, spójną historię, trzymającą w napięciu do ostatniej sekundy. To osiągnięcie jeszcze większe niż w przypadku „Castlevanii” Ellisa – ta robiła świetną robotę, ale pierwszy sezon był zaledwie przystawką. Tak że, kochani, Sam Fisher wrócił. Wprawdzie tym razem sterują nim tylko scenarzyści, nie my, ale to wciąż ten sam agent. Stęskniliśmy się za nim. I chyba nie powiedział ostatniego słowa.
PODSUMOWANIE: Jedyną poważną wadę nowego Splinter Cella stanowi fakt, że to nie gra wideo, ale „Deathwatch” godnie traktuje Fischera i jest świetnym technothrillerem.
Ocena: 8
Czytaj dalej
-
Nowe zdjęcia z planu serialu o Harrym Potterze. Tak będzie wyglądała ulica...
-
Reżyser „Flasha” broni swojego widowiska. Jeżeli go nie widzieliście, to nie krytykujcie
-
Obsada „Stranger Things” obawiała się porażki na poziomie „Gry o tron”....
-
Gwiazda „Star Wars: Starfighter” jest zachwycona scenariuszem. To będzie zupełnie...