Ten zaginiony odcinek „Sukcesji” o Donaldzie Trumpie tylko pogłębi podziały społeczne w Ameryce. „Wybraniec” – recenzja filmu
„Wybraniec” idealnie sprawdziłby się jako odcinek wspomnianej „Sukcesji” (nawet ścieżka dźwiękowa jest stylizowana na tę z serialu) z pierwszorzędnymi rolami Sebastiana Stana, Jeremy’ego Stronga i Marii Bakalovej. Tyle że to dramat, który zbytnio nie ma stawki. I w sumie nie wiadomo, po co konkretnie powstał.
Stało się: doczekaliśmy się filmu o samym Donaldzie Trumpie. Ale nie o jego politycznej karierze i związanych z nią wszelakich machlojach, tylko o wiekach ciemnych. Przenosimy się do lat 80., czyli początków działalności Amerykanina, kiedy ten jeszcze był młodym biznesmenem nie do końca liczącym się w środowisku. W tytułowego wybrańca wciela się znany z produkcji Marvela Bucky, tj. Sebastian Stan, który ostatnio przeżywa rozkwit artystycznej kariery. To Trump z krwi i kości, aktora aż chce się oglądać na ekranie.
Rise and grind, czyli początki Trumpa
Nie jest to co prawda dzieło autorskie ani starające się ukazać tzw. dwie strony tej samej monety (jak to robi np. Walter Isaacson w najnowszej biografii Elona Muska). To bardziej taka próba wyśmiania chytrego liska, który w masce „fajnopolityka” zaczyna walczyć o coraz to większy kawałek tortu – w tym wypadku Wall Street. Nasz Trump cherubinek (jeszcze bez przybyłych później kilogramów) trafia pod skrzydła wpływowego adwokata Roya Cohna (Jeremy Strong), dla wielu uchodzącego za personifikację diabła. Tym sposobem zaczyna wspinać się po szczeblach kariery, w tle obserwujemy zaś nieoczywistą relację mistrz-uczeń, a także moment, w którym dochodzi do odcięcia pępowiny.
Przebieg wydarzeń jest prosty: sprytny Trump uczy się od wyrachowanego Cohna i w pewnym momencie udaje mu się prześcignąć swojego mentora. Bo wciąż chce więcej. Nie satysfakcjonuje go żona Ivana (Maria Bakalova), Trump Tower to za mało i nasz American anti-hero zaczyna odpychać niegdyś bliskie mu osoby. W „Wybrańcu” to wręcz zakompleksiony dzieciak (pojawia się nawet wątek przeszczepu włosów) w ciele zahartowanego i bezlitosnego politycznego tworu. Takiego, który wymknął się spod kontroli Cohna stającego się ofiarą konserwatywnego systemu (choć jeszcze przed momentem Roy owemu systemowi przewodził). Scenariusz napisał Gabriel Sherman, autor książki o piekiełku w postaci Fox News, więc pewnie znajdziemy tu sporo prawdy. Ale wciąż widać, kto jest głównym targetem filmu: ludzie, którzy Trumpa nienawidzą.
Prostak, ale i mastermind
Trump jako populista-orator to dziś arcyciekawa postać. Pewnie dlatego postanowiono zmierzyć się z jego mitem i wizerunkiem, który polityk tworzy już od paru dekad. Nawet jeśli w ostatniej debacie z Kamalą Harris jako łapiący się brzytwy nieporadnie wygadywał skrajne głupotki (aby przynajmniej kupić sobie głosy radykalnej części wyborców), brak treści nadal potrafi nadrobić silną autokreacją. Tak jest też w filmie: wiele zdań padających z ust Stana (chwilami cedzi je niczym Trump, serio) to w gruncie rzeczy takie gadanie o wszystkim i o niczym. Wmawia ludziom, że wierzy w swoje wielkie plany czy napotkane problemiki, a otoczenie faktycznie zaczyna mu ufać. Czyli gaslighting na szóstkę. Ta rewelacyjna imitacja mechanizmów działania Trumpa to też dowód na to, jak zdolnym i jeszcze niewystarczająco docenionym aktorem jest Stan.
Nawet zagorzali przeciwnicy polityka nie mogą odmówić mu wielu rzeczy. Na przykład faktu, że Trump, choć podręcznikowy z niego prostak, idealnie odnajduje się w mediach. Kamera go kocha: facet ma takie wyczucie, że postanowił wykorzystać swoje pięć minut nawet w trakcie nieudanej próby zamachu. Niczym prawdziwy męczennik XXI wieku zademonstrował swoje cierpienie, wskazując na niebo (gest dziękczynny za boską opatrzność) i robiąc z siebie ofiarę, którą w gruncie rzeczy został. W filmie mamy do czynienia z podobnym obrazem: każdy jest winny, ale nie Trump. Stan prezentuje nam tę postać w stanie całkowitej negacji. Polityk jest kimś, a reszta to zwykłe pionki, którymi szef ma dyrygować.
Również jego zdolności krasomówcze zostały umiejętnie oddane. Pełny werwy tembr głosu, proste słownictwo i zrozumiały (nawet jeśli radykalny) przekaz zrobiły z Trumpa przyjaciela republikańskiego ludu. To pewnego rodzaju maska „swojaka”, perfidnie wykorzystywana przez niego w polityce. Także w filmie to taki „dobry kumpel” i do piwka, i do interesów. Czyli porządny chłop, co się uśmiechnie i jeszcze powie parę słów od siebie. Prezydent na miarę naszych możliwości. Brzmi znajomo, nieprawdaż? Tyle że w tym przypadku nazywanie Trumpa bałwanem to oznaka igorancji i całe szczęście „Wybraniec” tego nie czyni. Pokazuje za to samoświadomy performance, którego powinna obawiać się cała Ameryka.
Stylowo i niepotrzebnie
I to chyba największy i ostatni atut „Wybrańca” – nie traktuje Trumpa jako kompletnego idioty. W trakcie seansu widz ma szansę zdać sobie sprawę, że nawet ta kiczowata stylistyka (vide niskobudżetowy serial z TV Puls) koresponduje z politykiem. To facet, który inteligentnie operuje kiczem i zamienia go w kolejne sztabki złota. Midas jakich mało! Jego cały świat to taka tania amerykańska telenowela. I może właśnie w celu jej zilustrowania powstał ten film?
Obraz Aliego Abbasiego kojarzy się z „Nie patrz w górę” – Netfliksowym komediodramatem wyjaśniającym zmorę zbliżającej się katastrofy klimatycznej. To jednak rzecz dla osób już świadomych zagrożenia. Całą resztę ten niby-pastisz traktuje jak jakichś półgłówków i pomyleńców. Zamiast edukować, wyśmiewa prawicowych radykałów. Tu wygląda to nieco podobnie. Ci, co wiedzą, że Trump to kombinator, dalej będą głosić tę pseudotajemnicę, choć ci uważający go za kompletnego bałwana być może zmienią nieco zdanie, ale i tak pozostanie ono negatywne.
Reszta (czyt. fani i zwolennicy Trumpa) potraktuje „Wybrańca” niczym reporterski fałsz i naginanie faktów (nawet jeśli całość to tzw. prawda obiektywna). Za dużo w filmie wglądu w życie prywatne polityka i takich ciosów poniżej pasa (seks, kompleksy itd.), aby przekaz dotarł do jego miłośników. Ta produkcja w żadnym wypadku nie zmniejszy podziału między Amerykanami na czas nadchodzących wybór, tylko raczej go pogłębi. W końcu jej premiera w Stanach Zjednoczonych miała miejsce niecały miesiąc przed samym wyłonieniem przyszłego lidera kraju.
Czyli zatoczyliśmy koło – na co komu „Wybraniec” w kinie i domu, skoro mamy już takiego na ekranie telewizora? To i tak o jednego za dużo.
Ocena
Ocena
Nie zrozumcie mnie źle: nakręcone zostało to sprawnie, a Ali Abbasi po raz kolejny udowadnia, że zna się na współczesnym kinie i potrafi zręcznie prowadzić swoich bohaterów i bohaterki. Mam jednak wrażenie, że to nie do końca jest „filmowa historia”. Bo to opowieść w stylu nie od zera… tylko właśnie od milionera do miliardera. Może w tym tkwi problem? A może właśnie to jest siła tego dramatu? Że w Trumpie nigdy nie było tego specjalnego pierwiastka? Odpowiedzi na te pytania jeszcze nie znalazłem, a za mną już dwa festiwalowe seanse.
Doktorant (Film Studies) na King's College London, publikował na łamach Collidera, Cineuropy, The Upcoming, FIPRESCI, Filmwebu, Interii Film, Polityki, Vogue Polska, WP Film, portalu GRYOnline.pl i wielu innych. Przeprowadził wywiady m.in. z Adamem Sandlerem i Alejandro Gonzálezem Iñárritu. Wierzy, że Jimmy Stewart to najlepszy aktor w historii kina.