Thunderbolts* – recenzja filmu. Marvel w końcu powraca do formy?

Pogubiona w życiu i wypalona zawodowo Yelena Belova (Florence Pugh). Nieradzący sobie z agresją i utratą rodziny John Walker (Wyatt Russell). Potrafiąca przechodzić przez ściany, znana jako Duch, Ava Starr (Hannah John-Kamen). Ich drogi przecinają się, gdy trafiają do położonego na odludziu magazynu, będącego zarazem zastawioną na nich pułapką. Miast ze sobą walczyć, muszą połączyć siły, by uciec z podziemnej twierdzy i rozmówić się z Valentiną (Julia Louis-Dreyfus), byłą zleceniodawczynią, która wysłała ich w to miejsce, by zatrzeć ślady wszystkich dawnych grzechów.
Marvel kameralny
Jest też Bob (Lewis Pullman), nieporadny i zagubiony chłopak, który budzi się z amnezją w rzeczonym bunkrze, a do ekipy wkrótce dołączają Red Guardian (kradnący każdą scenę David Harbour), ojciec Yeleny, jeszcze do niedawna zalegający na kanapie i rozpamiętujący dawne sukcesy, oraz Bucky Barnes (Sebastian Stan), czyli znany nam doskonale Zimowy Żołnierz, który obecnie bawi się w politykę. Gdy jednak trzeba, potrafi ruszyć do akcji i zrobić użytek ze swego mocarnego ramienia.

Nie ma w tym filmie patosu i rozmachu, bo jak powiedziałem we wstępie, to w pierwszej kolejności historia o ludziach. Narracyjna rewolta sprawiła, że w nowym widowisku MCU znajdziecie wiele dobra, ale jak na lekarstwo rzeczonego widowiska, definiowanego przez efekciarstwo, CGI i szeroko rozumianą rozpierduchę. Paradoksalnie, bo na arenie pojawia się Sentry, jedna z najpotężniejszych postaci komiksowego uniwersum Marvela, można by więc spodziewać się równie spektakularnego starcia jak potyczki Avengersów z Thanosem. Nic z tych rzeczy. Jak na gatunkowe ramy, Thunderbolts* jest filmem zaskakująco kameralnym i przegadanym (to nie przytyk, bo dialogi są tu całkiem do rzeczy), a nadludzką siłę czy małpią zręczność częściej wykorzystuje się do ratowania niewinnych niż robienia krzywdy.
Marvel dojrzały
Oczywiście to MCU i pewna przyjęta konwencja obowiązuje, a uzbrojeni po zęby (anty)bohaterzy nie używają pistoletów na plastikowe kulki czy pałek z gumy. Gdy zajdzie potrzeba potrafią przywalić, bo to dla nich chleb powszedni – to cyngle do wynajęcia i ludzie od brudnej roboty. Niemniej jednak, sceny walk nie są bombastyczne czy przesadzone, widać, że nie tłuką się terminatory, a ludzie z krwi i kości, więc mocarny cios zostawia ślad, a każdy upadek sprawia ból. Gdy na placu boju pojawia się wspomniany Sentry i nasza zgraja musi stawić mu czoła, doskonale widać, jak nierówne jest to starcie, bo z istotą dysponującą niemal boskimi mocami nie sposób się mierzyć. Wynik potyczki wydaje się przesądzony.

W kontekście powyższego zaskakująca i odważna okazuje się również finałowa walka, w której ekipa naszych chwatów musi się raz jeszcze zjednoczyć, a na dodatek rzucić rękawice demonom przeszłości. Thunderbolts* bardzo zręcznie obrazuje, że największym zagrożeniem niekoniecznie musi być latający cudak w powiewającej pelerynie, a nieprzepracowana przeszłość i to, co czasem niczym pasożyt zagnieżdża się w ludzkich głowach i nie chce z nich wyjść – stany lękowe, depresja oraz niepewność odbierające wolę walki i chęć do życia. Innymi słowy, naszym wrogiem często jesteśmy my sami, ale to co rodzi zło i niepokój można zostawić za sobą, a najlepiej tego dokonać z oddanymi ludźmi u boku. Obraz superbohaterski sprawdzający się jako kino motywacyjne i budujące? Nie wierzę, że to piszę, ale tak!
Marvel za jakim tęskniłem
Zaskoczeniem był dla mnie również humor. Nie sam fakt, że w przeciwieństwie do ostatnich filmideł MCU, gagi tym razem naprawdę trafiają w punkt, ale ich ilość. Zwiastuny lekko sugerowały, że będzie to coś na wzór Legionu Samobójców (tego od Jamesa Gunna, a nie Davida Ayera!). Wiecie, perypetie odklejonych łotrów, którym totalnym fuksem wychodzi coś dobrego, choć po drodze trup ściele się gęsto, a za każdym wystrzelonym pociskiem leci mało subtelny żart. Owszem, Thunderbolts to właśnie taka kolorowa zbieranina charakternych indywidualności, ale sama historia ma zaskakująco poważny wydźwięk, zaś dialogi nie są przeładowane gagami. Trafiają się, wiadomo, ale nie jako przecinek w każdym zdaniu, a wyłącznie element rozładowujący rosnące napięcie.
Nie jest to oczywiście film bez wad. Przy tak dużej obsadzie na pierwszym planie nie każdy otrzymał należytą ilość czasu antenowego (najwięcej dostała go Florence Pugh i skwapliwie z tego skorzystała, tworząc najbardziej pełnowymiarową i zniuansowaną rolę). Narodziny Sentry i metamorfoza człowieka w półboga była zbyt pobieżna, a przez to mało wiarygodna, czego ogromnie żałuję, bo to postać z największym potencjałem w tym filmie. Zabrakło mi też mimo wszystko widowiska przez duże W. Wiecie, emocji równych tym z Avengers: Końca gry czy Kapitana Ameryki: Wojny bohaterów. Ale przebłysk dawnej formy MCU i tak cieszy.
[Block conversion error: rating]
Czytaj dalej
-
Netflix przeznaczył ogromny budżet na finałowy sezon „Stranger Things”. To najdroższy...
-
Aktorski film „Zaplątani” jednak powstanie. Jedną z głównych ról ma zagrać...
-
Spin-off „Gry o tron” na pierwszym zwiastunie. Wielkimi krokami nadciąga „Rycerz...
-
Reboot „Z archiwum X” w drodze. Poznajcie następczynię Dany Scully
4 odpowiedzi do “Thunderbolts* – recenzja filmu. Marvel w końcu powraca do formy?”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Fajnie, że Marvelowi coś się udało. Dziękuję za dobrą recenzję.
Byłem w czwartek na premierę.
Dobry film, nie aż tak, jak niektórzy z środowiska popkulturowego mówią, ale nadal przyjemny i fajnie podejmujący temat depresji oraz walki z samotnością społeczną. Efekty specjalne nadal słabe, ale walki już wyglądały dużo lepiej. Zasłużona ocena. Mam nadzieje, że będzie mieć dobre nogi bo zasłużył na to by mieć dobre pieniądze na koncie.
Aż dziw jak długo zajęło Marvelowi odkrycie, że to co ludzie lubili w ich filmach to bohaterowie łatwi do utożsamienia się i polubienia. A w wielu filmach tego elementu zabrakło.
Bylem w kinie i jak na marvela, to dobry film.
Byłem, widziałem i podobało mi się. Uważam to za całkiem dobry film. Aż nadzieja się pojawiła że MCU wróci do formy 🙂