Tim Burton wraca cały na gotycko! Ponad 30 lat czekania na „Beetlejuice Beetlejuice” nie poszło na marne [RECENZJA]
![Tim Burton wraca cały na gotycko! Ponad 30 lat czekania na „Beetlejuice Beetlejuice” nie poszło na marne [RECENZJA]](https://cdaction.pl/wp-content/uploads/2024/09/13/793689fb-d8d4-4930-8001-f6d1db02aceb.jpeg)
Dystrybutorzy zaryzykowali i wysłali „Beetlejuice Beetlejuice” na festiwal w Wenecji. Wiele osób zastanawiało się, skąd w ogóle takowa decyzja, skoro już za chwilę Burtonowski sequel miał pojawić się w kinach. Odpowiedź zdaje się dość prosta – twórcy od początku wierzyli w jakość tego filmu i postanowili go jeszcze bardziej zmonetyzować.
W XXI wieku nikt zbytnio nie liczy na możliwy sukces wszelkich kontynuacji, które wydają się łatwym sposobem, aby wrzucić widzów w wir sentymentalnej przygody i tym samym pozyskać parę banknotów z ich portfeli. W Wenecji na pokazach prasowych puszczono nowego Burtona, a że embargo minęło wraz z festiwalową premierą, machinalnie zaczęły pojawiać się pierwsze opinie. Opublikowano naprawdę sporo pozytywnych recenzji, co dało ludziom do zrozumienia, że nie będą mieli do czynienia z totalną twórczą porażką. I nawet jeśli część widzów uznała, że nie powinno się ufać „tym wszystkim głupim krytykom”, to w sercu każdego pojawił się płomień nadziei. W ten sposób fani szturmem pognali do kin, przynajmniej zaintrygowani dosyć dobrym odbiorem „Beetlejuice Beetlejuice” w Wenecji.

Styl gotycko-burtonowski
Ostatnio mój bliski przyjaciel przyznał mi się do pewnego ciekawego czeskiego błędu. Jak się okazało, był święcie przekonany, że „Wednesday” (serial o rodzinie Addamsów) przynależy do uniwersum „Soku z żuka”. Nie dziwię się. Przecież mamy do czynienia z tym samym reżyserem, który proponuje bardzo podobną estetykę na pograniczu światów życia i śmierci, a do w jedną z kluczowych postaci wciela się Jenna Ortega (aktorka okazała się idealną Wednesday, ale obsadzenie jej w kolejnym filmie tego typu zdawało się specyficznym wyborem castingowym). To taki styl gotycko-burtonowski, w którym mrok miesza się ze zwariowanym i nieraz żenującym poczuciem humoru. Tak, ma to swój urok!
Może właśnie dlatego nikt nie wierzył w ową kontynuację… Każdy spodziewał się powtórki z rozrywki. Na szczęście motywy paranormalne to kompletnie inna bajka niż te z produkcji o rodzince Addamsów, a sama rola Ortegi ze sceny na scenę zaczyna przypominać taką antytezę Wednesday, wbrew początkowym podobieństwom. „Beetlejuice Beetlejuice” to sequel dziejący się już we współczesności. Po raz kolejny główną bohaterką staje się Lydia Deetz (Winona Ryder), w sequelu pełniąca funkcję zagubionej matki, która musi poradzić sobie z wychowywaniem krnąbrnej córki, Astrid (Ortega). To akurat motyw w Hollywood uwielbiany, ale nadal działa! Do tego powraca ukochana posiadłość z pierwszej części, więc na swój sposób Burton oferuje nam fanserwis, choć ten nie jest zbyt inwazyjny. Wciąż znajdziemy tu sporo nowych lokacji, postaci i formalnych zabaw.

Niemniej wiele aktorów nie wraca (co zostaje wytłumaczone w pojedynczych scenach lub dialogach), a film zaczyna wykorzystywać parę znanych nam bohaterów, aby opowiedzieć zupełnie nową historię. Dlatego oglądanie pierwszej części da nam kilka potrzebnych kontekstów, ale nie jest ono z góry wskazane. Drugi „Beetlejuice” to kino, które broni się jako samodzielna opowieść. To też znacznie więcej Michaela Keatona (w pierwszej części na ekranie widzimy go jedynie przez ok. 14 minut) i różnorodnych niedorzeczności wyciągniętych prosto z głowy autora.
I to jest chyba największy plus tego filmu: Keaton bawi się rolą, aktorstwem i humorem, oferując nam prawdziwe tour de force, w którym nie bierze jeńców i rozśmiesza nas w praktycznie każdej scenie ze swoim udziałem. Tym razem jego (anty)bohater ląduje w podbramkowej sytuacji i walczy o życie, co także wpływa na nasz odbiór jego pokręconej postaci. Niemniej widzowie i dziennikarze dyskutowali w sieci, dlaczego w ogóle Burton po latach postanowił wskrzesić tę markę. Wiadomo, wygląda to jak odcinanie kuponów, ale nie do końca. Nakręcił drugie „Beetlejuice”, bo ma na nazwisko Burton i może dziś wszystko. Nie musi nic nikomu udowadniać.

Jazda bez trzymanki
Jedyny słabszy element tego sequela to jego scenariusz: chodzi mianowicie o to, jak bardzo został poszatkowany, tak jakby zdecydowano się (bez większych konsekwencji) zawrzeć każdy pomysł, który wpadł akurat twórcom do głowy. Tym samym film pędzi do przodu, nie zważając na przebodźcowanie u widzów, często szybko zaczynając, a następnie równie błyskawicznie kończąc prowadzone wątki. Utrudnia to widzom takie konkretne „wejście” w historię, bo chwilami całość męczy swą teledyskową budową (czyli przypomina oglądanie różnych skeczy z jednym motywem przewodnim, dziejących się w obrębie danego uniwersum). Jednak taka dynamika fabularna nie powinna być do końca zarzutem, zapominamy bowiem o tym, że i pierwszą część oglądało się identycznie. Sceny także urywano i też przypominały kabaret ze skeczami o straszących duchach i niewiernych lokatorach. Tym samym sequel naprawdę nie różni się i nie odstaje od „jedynki”.
W świecie niepotrzebnych i zazwyczaj nietrafionych drugich części „Beetlejuice Beetlejuice” okazuje się udaną próbą powrotu do tego szalonego mikrokosmosu, nawet jeśli nie będzie to żaden powiew świeżości, a raczej repeta z klasyki; taka segregacja pomysłów, które już dawno odeszły w zapomnienie (w końcu pierwsza odsłona miała swoją premierę jeszcze w poprzednim stuleciu). Cóż, mówi się nam, że śmie(r)ci warto segregować.
[Block conversion error: rating]
Czytaj dalej
-
Netflix przeznaczył ogromny budżet na finałowy sezon „Stranger Things”. To najdroższy...
-
Aktorski film „Zaplątani” jednak powstanie. Jedną z głównych ról ma zagrać...
-
Spin-off „Gry o tron” na pierwszym zwiastunie. Wielkimi krokami nadciąga „Rycerz...
-
Reboot „Z archiwum X” w drodze. Poznajcie następczynię Dany Scully
4 odpowiedzi do “Tim Burton wraca cały na gotycko! Ponad 30 lat czekania na „Beetlejuice Beetlejuice” nie poszło na marne [RECENZJA]”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Ostatnio po raz pierwszy obejrzałem pierwszy Sok z żuka. I nie rozumiem tej legendy, jaką obrósł. Ot, sympatyczne filmidło, które gdzieś od połowy przestaje angażować a irytuje. Dawno nie oglądałem filmu, w którym żadnej postaci nie kibicujesz, żadna cię nie obchodzi. Mało było tutaj też tego wątku „terapeutycznego” (duchy pomagają zbuntowanej nastolatce poradzić sobie z wiekiem dojrzewania), a jeśli już coś było, to nie budziło większych emocji. Nie wiem, może jakbym to oglądał pacholęciem będąc, to bardziej by mi się podobało. Dwójkę pewnie obejrzę, jak trafi do streamingu, ale wielkich oczekiwań nie mam. Za to ostrzę sobie zęby na Substancję, która już za tydzień wyląduje w kinach i pewnie co wrażliwszym wywali żołądki na drugą stronę:)
może dlatego, ze widziałeś to teraz a nie wtedy. Wiesz jak to jest: jak coś ma dobre pomysły to inni kopiują i w pewnym momencie przestają zaskakiwać. I jak tego prekursora zobaczysz po latach, to powiesz „e, to już było”.
„Sok z żuka 2: Koncentrat”? 😀
To Maria Skłodowska była w końcu Polką czy Francuzką?