„Tron: Ares” – recenzja. Dla takich filmów powstały kina IMAX

„Tron: Ares” – recenzja. Dla takich filmów powstały kina IMAX
"Eugeniusz Siekiera"
Na „Aresa” przyjemnie się patrzy, słucha się go z cielęcym zachwytem, ale już niekoniecznie śledzi z zaangażowaniem. To pięknie wystylizowana i fenomenalnie udźwiękowiona, niemniej pozbawiona głębszej treści wydmuszka. Jeśli jednak w kinie szukasz jedynie widowiska, jest duża szansa, że wyjdziesz z sali ukontentowany.

„Ares” opowiada zamkniętą i odrębną historię, a do rozeznania w akcji filmu nie musicie znać ani pierwszego „Tronu”, ani „Dziedzictwa”. Owszem, pojawiają się oczywiste nawiązania do tamtych obrazów, wielokrotnie pada informacja, że grany przez Jeffa Bridgesa Kevin Flynn, bohater oryginalnej historii, zniknął w tajemniczych okolicznościach. Ba, nawet sam Bridges zalicza dość osobliwe cameo. Dlaczego osobliwe? Cóż, w najnowszym wcieleniu przypomina bardziej wyluzowanego Kolesia z „Big Lebowskiego” niż Flynna.

Drukarka marzeń

Tytułowy Ares to zaawansowany program obronny, który dzięki specjalnym laserom może zostać dosłownie wydrukowany w realnym świecie, wraz z militarnym osprzętem, pancernymi wozami i w zasadzie czymkolwiek, czego zapragniemy. Na tej technologii chce zbić kokosy niejaki Julian Dillinger, główny złol filmu, a zarazem podręcznikowy przykład nieodpowiedzialnego ważniaka ze zbyt dużą władzą i ilością pieniędzy.

Niestety jest to postać jednowymiarowa, by nie powiedzieć karykaturalna, a co za tym idzie kompletnie nieprzekonująca. I nie winię Evana Petersa za kiepskie aktorstwo, wszak tak krawiec kraje, jak mu materii staje. To problem miałkiego scenariusza, który kreśli większość postaci zbyt powierzchownie. Spójrzmy choćby na wspomnianego Aresa granego przez Jareda Leto. Jego niewzruszone lico i mdłe teksty przypominające cytaty z Wikipedii da się wytłumaczyć tym, że to program, nie człowiek, ale z pewnością można było lepiej napisać dialogi.

fot. Disney

Wróćmy jednak do historii. Na pokazie niezwykłej technologii Dillinger nie zdradza potencjalnym klientom kluczowego faktu – wszystko, co wydrukują lasery, okazuje się niestabilne i rozsypuje się w cyfrowy proch po upływie 29 minut. Ponoć istnieje mityczny kod gwarantujący stworzonym rzeczom trwałość i właśnie o niego toczy się gra.

Scenariusz z ChataGPT

Antagonista został przedstawiony, pora zatem na bohaterkę, której powinniśmy chcieć kibicować. Jest nią Eve Kim (Greta Lee), prezeska Encomu, czyli firmy informatycznej znanej z pierwszego „Tronu”. To bodaj jedyna ciekawiej napisana postać, bo też scenarzyści poświęcili jej więcej czasu, niż wymaga tego przerwa na papierosa. Kobieta trafia na ślad upragnionego kodu i ostatecznie go znajduje, lądując na celowniku Dillingera. Ten wysyła za nią Aresa, program jednak w pewnym momencie się buntuje; sztuczna inteligencja zaczyna odczuwać emocje i rozumie, kto kryje złe intencje, a do kogo wypadałoby wyciągnąć pomocną dłoń. Chce również stać się bytem autonomicznym, a nie programem ślepo wykonującym polecenia swego twórcy.

Brak w tej historii jakiejkolwiek głębi, choć potencjał był niemały. Opowieść dotyka realnych problemów dzisiejszego świata, jak samoświadoma AI czy wpływ korporacji na globalny porządek i życie szarego obywatela. Niestety napisano płaski scenariusz, który wręcz ucieka od zadawania trudnych pytań, choćby natury filozoficznej czy etycznej.

Ponadto śmieszy tak wyrazisty podział na dobro i zło. Dillinger Systems jest demonicznie niegodziwe i chce wykorzystać wspomnianą technologię wyłącznie do militarnych zastosowań, bo – jak wiadomo – na wojnie zarabia się najlepsze pieniądze. Z kolei Encom to oczywiście sami altruiści, którym zależy wyłącznie na poprawie ludzkiego życia. Nie ma tu odcieni szarości ani jakiegokolwiek zniuansowania, tylko czerń i biel, a pomiędzy nimi otchłań.

Wizualny cukierek

„Tron” zawsze kojarzył się z cyfrowym światem, do tego prawdziwego zaglądaliśmy sporadycznie, jakby niechętnie. „Ares” odwraca ów trend – tym razem wirtualne twory lądują w naszej rzeczywistości i na ulicach ziemskiej metropolii rozegra się najwięcej efektownych scen. A trzeba przyznać, że znajdzie się ich tu trochę. Mamy klasyczne pościgi na motocyklach świetlnych, kilka spektakluarnych pojedynków z wykorzystaniem dysków i innych ostrych przedmiotów, a w finale miasto demolowane jest przez wielki geometryczny konstrukt.

Wszystko to, obok muzyki, stanowi najjaśniejszą stronę nowego widowiska Disneya, bo choć fabularnie jest przeciętnie, miałko i sztampowo, technicznie „Ares” błyszczy i imponuje, nawet nie tyle efektami specjalnymi (niemniej do CGI nie sposób się przyczepić), co dopieszczoną neonową estetyką. Duży plus również za ukłon w stronę fanów pierwszego filmu z serii i wyprawę do świata starego systemu. Bez względu na to, gdzie lądujemy, wszystko prezentuje się szczegółowo, niezwykle spójnie i po prostu miło dla oka.

fot. Disney

Najdroższy teledysk świata

Bez wątpienia najlepszym elementem filmu „Tron: Dziedzictwo” była ścieżka dźwiękowa stworzona przez zespół Daft Punk. Historia nie zawsze się powtarza, ale lubi się rymować. Choć poprzeczkę ustawiono bardzo wysoko, w „Aresie” próbowała ją przeskoczyć grupa Nine Inch Nails. Czy nowy soundtrack wypada lepiej od wyżej wspomnianego? Nie do końca, z całą pewnością jest inny, ale w tym filmie sprawdził się doskonale.

Harmonia obrazu i dźwięku wydaje się tutaj wzorowa, co słyszymy w trakcie całego seansu, bo praktycznie brak w „Aresie” momentów ciszy. Salę kinową nieustannie rozsadzają hipnotyzujące industrialne kawałki, serwując kolejne potężne zastrzyki energii każdej dynamicznej scenie. Można wręcz odnieść wrażenie, że są niczym następujące po sobie teledyski i nakręcono je pod konkretne utwory muzyczne, a nie odwrotnie. Poczułem się jak na koncercie, dla którego obraz wyświetlany na ekranie okazał się jedynie skromnym dodatkiem. Cóż, dobre i to.

Podsumowanie: Punkt wyjścia tej historii jest ciekawy, szkoda więc, że potencjał zmarnowano, a temat potraktowano tak powierzchownie. Zamiast intrygującego, zmuszającego do myślenia widowiska dostaliśmy kolorowy, pięknie wystylizowany teledysk do nowego albumu Nine Inch Nails. Ale przewrotnie napiszę: i tak warto, choćby dla samej muzyki.

Ocena: 5+