„Twisters” to tornadobry film [RECENZJA]
Gdy pojawia się temat sequela hitu sprzed kilku dekad, to z reguły towarzyszą temu negatywne myśli, co nie? „Aaach, pewnie spluną na klasykę”. „Eeech, kreatywność twórców raczej ograniczy się do wybrania występów gościnnych”. Donoszę zatem, że „Twisters” podąża w zupełnie innym kierunku.
„Twister” to przypadek dzieła, na które wszyscy chętnie popsioczą. W kwestii logiki ani charakterologii do wybitnych nie należy, a i tak każdy ma do niego sentyment z uwagi na charyzmę Billa Paxtona, Helen Hunt czy Philipa Seymoura Hoffmana bądź przez wzgląd na efekty, wyróżniające film w okresie boomu kina katastroficznego w latach 90. Zresztą wielu widzom produkcja Jana de Bonta kojarzy się z technologią samą w sobie: było to jedno z pierwszych wydawnictw DVD sprzedawanych w Ameryce, a i dzięki seansowi tegoż tytułu niektórzy Polacy mogli wreszcie doświadczyć udźwiękowienia Dolby Surround.
Tylko, no, w tym tkwi problem: „Twister” to coś więcej niż pełnometrażowe demo technologiczne, niemniej nie da się w trakcie seansu nie odnieść wrażenia, że jednym z głównych powodów powstania filmu było sprawdzenie, na ile można obejść ówczesne ograniczenia. A dziś, w epoce wszechobecnego CGI, chwalenie się efektami to ryzyko niestraszne w zasadzie wyłącznie Jamesowi Cameronowi. Twórcy „Twisters” nie siłują się więc z pierwowzorem pod względem tego, kto ma większe tornado – skupiają się na postaciach.
Lęki, trąby i jutuby
Śledzimy losy firmy zbierającej dane w celu zapobiegania skutkom zjawisk powietrznych – dołącza do niej zmagająca się z traumą po stracie przyjaciół Kate (Daisy Edgar-Jones) – oraz ekipy… youtuberów łowiących jak najdziksze okazy trąb i kierowanych przez tornadowego Książula, Tylera (Glen Powell), za którym ślepo podążają fani z byle apkami pogodowymi. Grupy gryzą się ze sobą na każdym kroku, niemniej łączy je wspólne wydarzenie: eskalacja tornad w Oklahomie. Ta zarówno przysłuży się obu zespołom, jak i zmusi ich członków do zmierzenia się z własnymi lękami.
Za historię odpowiada nie kto inny, jak Joseph Kosinski (reżyser „Top Guna: Mavericka”), który niby odhacza sporo punktów fabularnych z „jedynki” oraz typowo hollywoodzkich klisz, jednak twórcy tak zaadaptowali je do nowych czasów, że nie ma się wrażenia obcowania z powtórką z rozrywki. Pomijając fakt, iż to samoistna kontynuacja (film przedstawia losy zupełnie innych postaci), „Twisters” podobnie korzysta z wątków, które pojawiły się w pierwowzorze: ponownie mamy dwie frakcje pasjonatów zjawisk pogodowych, główną bohaterkę też dręczy tragedia z przeszłości, a fabuła również dotyczy wypróbowania nowego sprzętu meteorologicznego, zatem w kwestii konkurowania starego ze świeżym „dwójka” z pozoru wydaje się wywieszać białą flagę już na starcie.
Diabeł tkwi w szczegółach, np. nie ma już czarno-białego podziału na złych jak z kreskówki i wyluzowanych dobrych. Wątek influencerów zapowiada banalną adaptację pierwowzoru z myślą o obecnych czasach, ale i to doczekało się odpowiedniego zniuansowania – twórcy stawiają na wiwisekcję faktycznej pasji oraz próbę ukazania łaknienia konkretnego rodzaju adrenaliny, którego nie zapewni nic innego. „Top Gun” i „Twister” poruszają temat tego, jak to jest brać na siebie takie ryzyko – i ile w tym zgłębiania niezgłębionego, a ile narażania się dla samego narażania się – choć nadal traktują to głównie jako motywację dla postaci pod wielki finał, podczas gdy „Maverick” i „Twisters” idą w dosadniejszą rozliczeniówkę tego typu chojraków.
Granica między frakcjami jest zatarta z uwagi na szczerą, ot, frywolną podjarkę youtuberów oraz fakt, do czego firma w ogóle wykorzystuje zbierane dane meteorologiczne. Świetnie ukazuje to scena na zgliszczach miasteczka, gdzie oba obozy na różne sposoby korzystają z renomy: jedni sprzedają wizytówki usług deweloperskich, drudzy zaś koszulki ze swoimi twarzami dla wsparcia potrzebujących.
Wkraczamy do strefy zasysu
Reżyser Lee Isaac Chung wywodzi się z kameralnych dramatów (jemu zawdzięczamy oscarowe „Minari”), zatem rozumie, jaką moc ma subtelne ogranie tematu, i wie przy tym, kiedy uderzyć z siłą godną filmu puszczanego w Imaksach czy 4DX. Nie obchodzi go widowisko dla widowiska. Widać to w zaskakująco przyziemnej rozpierdusze oraz w fakcie, iż wydarzenia na ekranie przeżywa się nie dlatego, że nie chcemy, aby coś takiego przytrafiło się nam, a dlatego, że nie chcemy, aby coś się stało bohaterom. Gdy w „Twisterze” postawienie na pokaz atrakcji i chwalenie się technologią uczyniło z komputerowych trąb coś na kształt postaci z horroru, tak tutaj efekty – jako że doszliśmy już do pewnego pułapu w kwestii realizmu – uzupełniają historię o ujarzmianiu strachu poprzez wbijanie się w sam środek lęku.
Muszę przy tym zaznaczyć jedno: to nadal blockbuster, w którym liczy się destrukcja domostw oraz wciąganie ludzi krzyczących „PROSZĘ, NIE POZWÓL, ŻEBY MNIE WCIĄGNĘŁO!”. Od tej strony angaż Chunga wydawał się o wiele ryzykowniejszy, a tu miłe zaskoczenie: to nie casus Marvela, który bierze reżyserów kameralnych dzieł tylko po to, aby łatwo ich kontrolować w nieznanym im środowisku. Twórcy nie polegają na samym komputerze, zatem aktorów intensywnie przeciorano przez wiatraki, armaty wodne, ciągnięcie linkami i innego rodzaju efekty praktyczne(*), a sama skala trąb powietrznych nie przekracza nigdy magicznej granicy prawdopodobieństwa, byle tylko podwyższyć poprzeczkę względem pierwowzoru. (Czuć nawet w paru scenach wyraźną inspirację stylem Stevena Spielberga, który zresztą był producentem „jedynki”). „Twisters” broni się jako osobne dzieło, co w dobie żerowania na nostalgii i ciągłych odwołań do hitów sprzed lat jest niezwykle odświeżające. Przy niemożebnych upałach na zewnątrz filmowi i tak udaje się wywołać tymi wichurami gęsią skórkę.
(*) Jeśli chcecie poczuć to na własnej skórze, to polecam seans we wspomnianym 4DX. Ten format ma sporo problemów, ale „Twisters” wydaje się filmem stworzonym konkretnie pod niego – już pierwsza scena oferuje takie przeżycia, że bez problemu rozumie się traumę głównej bohaterki.
Ocena
Ocena
Miłe zaskoczenie i świetna zabawa, która nade wszystko ceni sobie wiarygodność postaci, a nie widowisko dla samego widowiska (co miało miejsce w pierwowzorze). Śmiało można obejrzeć, nie znając „jedynki”, bez obawy o żerowanie na nostalgii.