„Venom 3: Ostatni taniec”. Dzieje się tu dużo, choć rzadko kiedy z sensem [RECENZJA]
Niby to Marvel, ale nie od MCU, lecz Sony – to zaś w komiksowe ekranizacje nie bardzo potrafi. W trylogii poświęconej postaci Venoma „nie potrafi” jakby mniej, bo na tle „Madame Web” i „Morbiusa” to niemalże dobre filmy, choć to naprawdę mizerne pocieszenie.
Część pierwsza stała w rozkroku, nie wiedząc, czy iść w kierunku kina ponurego jak sen grabarza, czy raczej lekkostrawnego akcyjniaka o humorystycznym zabarwieniu. Wyreżyserowana przez Andy’ego Serkisa kontynuacja wyraźnie poszła w drugą stronę, a zwieńczenie trylogii wydaje się naturalną ewolucją, która po prostu dostarcza tego samego, tylko więcej i bardziej. Tym razem za kamerą stanęła odpowiadająca za scenariusz do wszystkich odsłon Kelly Marcel i… Cóż, nie jest dobrze, ale nie uprzedzajmy faktów.
Ciemność, która gryzie
Finał podnosi stawkę, o jaką toczy się gra. Plany zagłady symbiotów, a przy okazji wszystkich zamieszkałych planet, snuje niejaki Knull, złol starszy niż wszechświat, a jednocześnie istota tak potężna, że jest w stanie ów wszechświat zniszczyć. Szkoda tylko, że musimy w to uwierzyć na słowo, bo w trakcie całego filmu siedzi ze spuszczoną głową na swoim wielkim tronie i coś tam mamrocze pod nosem, sumarycznie kradnąc jakieś trzy minuty seansu.
Nie dochodzi do ostatecznej konfrontacji, bo typ gnije w galaktycznym pierdlu, a kluczem do klatki okazuje się niejaki Kodeks, mała świecąca kula, która przypadkiem znajduje się w ciele Venoma. Knull wysyła do czarnej roboty inne stwory – przerośnięte, morderczo szybkie robale – i przez blisko dwie godziny to właśnie z nimi nasz bohater będzie bawił się w ciuciubabkę.
Po co wprowadzać potężnego antagonistę, który nie ma okazji zademonstrować swej niszczycielskiej mocy? Proste: by wylać fundamenty i zapewnić mu efektowne wejście w innym projekcie. To raczej oczywiste, że nie budzili go z letargu bez powodu, uważam jednak, że finał trylogii będący jednocześnie pożegnaniem z tak kultowym bohaterem jak Venom zasłużył na coś więcej niż funkcję fabularnego pomostu między kolejnymi filmami w ramach rzeczonego uniwersum.
Zatańcz ze mną jeszcze raz
Przez ekran przelatuje plejada postaci, swoje pięć minut dostaje również kilka innych symbiotów, ale niewiele z tego wynika. Gdy dochodzi do finałowej zadymy, koledzy Venoma zbierają srogi łomot, a przewaga kosmicznych robali jest bezdyskusyjna. Niby podkreślono w ten sposób dramaturgię nierównego starcia, szkoda jednak, że ktoś pojawia się w filmie tylko po to, by chwilę później zostać pożartym, a do samej historii kompletnie nic nie wnosi. Inna rzecz, że wspomnianą rozpierduchę całkiem sprawnie zrealizowano i choć efekty specjalne do najlepszych nie należą, na tle pozostałych produkcji z wytwórni Sony wypadają znośnie.
Również bohaterowie, którzy dostają więcej „czasu antenowego”, jak wojskowy ważniak Strickland (Chiwetel Ejiofor) czy badająca obce formy życia doktor Paine (Juno Temple), wypadają nijako i nie potrafią wzbudzić nie tylko naszej sympatii, ale też – co gorsza – zainteresowania. W tej historii liczą się tak naprawdę wyłącznie Eddie Brock i Venom (Tom Hardy), a w szczególności ich pokręcona relacja. Jako że same przekomarzanki nie udźwignęłyby ciężaru całego filmu, dorzucono kilka scen ucieczki, czy to przed wojskowymi, czy potworami z innego wymiaru. Wszyscy polują na nasz duet, ten zaś robi mnóstwo głupich i nielogicznych rzeczy, by dać się złapać, ale koniec końców jakimś cudem za każdym razem daje dyla.
Morderczy klaun z kosmosu
Warto podkreślić, że filmowy Venom nie jest tą samą postacią, jaką pamiętamy z komiksów czy nawet wyśmienitego Spider-Mana 2 studia Insomniac Games. Budzący autentyczną grozę, kipiący wściekłością byt na przestrzeni trzech odsłon przekształcił się w pociesznego kosmicznego gluta. To nie komedia, ale Venom w interpretacji Marcel ma w sobie coś z klauna. I nie stanowiłoby to dla mnie większego problemu, bo w kinie superbohaterskim jest mnóstwo miejsca na humorystyczne wstawki. W „Strażnikach Galaktyki” czy „Thorze: Ragnaroku” trafiały w sam środek tarczy, tam jednak za kamerą stali artyści, nie zwykli rzemieślnicy.
Dialogi, które w teorii powinny bawić, na ogół tego nie robią, a przez fakt, że napisano je na jedno kopyto, z czasem zaczynają męczyć. Bo ten sam schemat powtarza się do znudzenia: symbiot czegoś chce (najczęściej śniadania z ludzkiego mózgu), a Eddie mu na to nie pozwala, mamy więc gwarancję, że w przeciągu kolejnych minut będą się sprzeczać jak dwie przekupy na targowisku, a przy okazji zdemolują jakieś pomieszczenie. I tak w koło Macieju.
Ostatni rajd Toma Hardy’ego
Marudzę bez końca, ale też nie uważam, że jest to obraz pozbawiony zalet. Przede wszystkim fantastycznie wypadł Hardy, który zaliczył najlepszy występ w roli Eddiego. Widać, iż z filmu na film czuje tę postać coraz lepiej, a że była ostatnia ku temu okazja, w „trójce” wciska pedał gazu do oporu, czasami mocno szarżując, ale z całą pewnością świetnie bawiąc się na planie.
„Venom 3” ma sceny tak głupie, że aż śmieszne, jak chociażby taniec z wystrojoną w wieczorową suknię panią Chen (właścicielką spożywczaka, która pojawiła się w każdej części). Sekwencja zupełnie niepotrzebna, ale na swój durnowaty sposób zabawna, choć przy okazji kompletnie nielogiczna (Venom ma świadomość, że w pełnej formie z automatu wyląduje na celowniku kosmicznych paskud, lecz i tak się przeistacza, narażając siebie, a w dalszej konsekwencji całą planetę).
Trafiają się też sceny po prostu głupie. Na przykład kiepsko zmontowana sklejka wycinków z całej trylogii stanowiąca jakąś kuriozalną formę pożegnania. Dałbym radę to przełknąć, gdyby była to świadoma autoparodia, ale wolę bezpiecznie założyć, że jednak nią nie jest i to wszystko tak na poważnie. Wyszło ckliwie, tandetnie i karykaturalnie. Ciary żenady gwarantowane.
Ocena
Ocena
Dzieje się tu dużo, choć rzadko kiedy z sensem. Miało być śmiesznie, a na ogół nie jest. Z jednej strony to najbardziej wyluzowana odsłona cyklu, z drugiej najbardziej chaotyczna, a przez braki warsztatowe debiutującej reżyserki całość rozłazi się jak stara poszewka.
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.