„Wiedźmin”: sezon 4 jest całkiem niezły, ale i tak już za późno, Netfliksie [RECENZJA]
Niestety poprzednie dwa sezony były, łagodnie mówiąc, takie sobie, a i pierwszy mocno polegał na wierze, iż jego bolączki wkrótce się naprawi. Pochwała „czwórki” więc nie jest łatwa choćby dlatego, że nie ogranicza się do prostego wyliczenia, co zmieniono czy ulepszono, tylko wymaga slalomu na poziomie olimpijskim między tym, co popsuto wcześniej. A że w trakcie oglądania często myślałem: „Dopiero teraz, psia mać?”, niektóre moje komplementy mogą zdawać się wynikać wyłącznie z niedorzecznego obniżenia poprzeczki.
Towarzysze broni i drużyna bohaterów
Cóż, i tak, i nie. Choć nie ma rewolucji, jest dostateczna ewolucja. Najprościej opisać ją tak: jakby za sterami „czwórki” usiedli nowi showrunnerzy, fani zarówno książek, jak i gier CDPR, bąknęli pod nosem „Ło, panie, kto to panu tak…” i poprawili to, co jeszcze dało się poprawić. Rzecz jasna daleko temu sezonowi do ideału. Po pierwsze twórcy się nie zmienili, co utrudnia mi pracę. Po drugie już za późno za totalne uratowanie wątków i postaci, przy których strasznie namieszano w wierze, iż samo to pokiełbaszenie uczyni je mocnymi. Takie czarodziejki w dużej mierze pozostały nijakie, dylematy Radowida i tak mizernie rozegrano, a na podjętych uprzednio decyzjach cierpi kluczowy dla całości wątek Emhyra.
Czwarty sezon adaptuje „Chrzest ognia”, deczko zanurzając stopę w „Pani Jeziora” – przyznaję, imponujący szpagat – ale nie miejcie złudzeń. Z nierównomierną zgodnością z pierwowzorem należało się pogodzić już na etapie „jedynki”, a zdziwiłoby mnie, gdyby twórcy z nagła postanowili ściślej trzymać się książek. Najnowszy rozdział serialu także trzeba oceniaćjako oryginalny twór Netfliksa, wręcz osobną historię, jeśli nie chce się dostać kręćka od zmian fabularnych i formalnych, np. pewne wspomnienie Jaskra przybiera tu formę… bollywoodzkiego musicalu. To akurat mi się podoba, bard niejedno w życiu widział, więc taka trawestacja akurat pasuje. Andrzej Sapkowski by tego nie napisał, a jednak nikt nie narzeka(ł) na widoczne inspiracje japońskimi Soulsami, amerykańskim Red Dead Redemption czy niemieckim Gothikiem w takim Dzikim Gonie.
Jednocześnie twórcy uświadomili sobie, że oparcie serialu na intrygach i polityce świata, z którym i tak są na bakier, przedstawiwszy go naprędce przy „jedynce”, to strasznie głupi pomysł. Tym samym wykreowali coś bliższego książkom pod względem struktury: „czwórka” nie skupia się na dywagacjach czy knuciach jak poprzednie sezony, tylko na ratowaniu Ciri z rąk Emhyra. Gdy ta wbrew woli kontynuuje przyspieszony kurs dojrzewania, desperacko próbując zerwać ze swoim przeznaczeniem, Yennefer staje na czele czarodziejek i godzi się z instynktem macierzyńskim, a Geralt rusza dziewczynie na ratunek. Choć w zasadzie to rusza jego ekipa: Jaskier, Milva, Yarpen, Zoltan i Percival, później dołączają Regis i Cahir.

Burdel ogarnięty pożarem
Tempo jest niemożliwie lepsze w porównaniu z absurdalnie rozwlekłą „dwójką” i „trójką”, bo tym razem to interakcje, relacje i czynności popychają akcję do przodu, w szczególności te drużyny Geralta, jakby wyrwanej z klasycznych erpegów: oto w końcu mamy chorego na wyrzuty sumienia wiedźmina, pierdołowatego wierszokletę-seksoholika, dziką i pyskatą łuczniczkę z traumą, bluzgające krasnoludy trzeźwo patrzące na świat, stoickiego wampira-geniusza i skruszonego, gotowego na wszystko wojownika „upierającego się, że nie jest Nilfgaardczykiem”. Napotykanie przez nich fantazyjnych dziwów i przykładów socjopolitycznego rozłamu Kontynentu, ukazane przez ich mniej lub bardziej przyziemne podejście do życia, działa skuteczniej niż gromkopierdne rozmowy o stawce większej niż kosmos, z których nic nie wynikało.
Co zabawne, spin-off z Michelle Yeoh, „Rodowód krwi”, zbudowano na podobnej zasadzie – wyprawę drużyny wojów przetkano sekwencjami z centrum politycznych akcji – jednak tam atmosfera wahała się od prostackiej wulgarności do wydumanej podniosłości. Tu przepychanki, kłótnie i rozmowy o tym, co u baby pod kiecką, śledzi się z przyjemnością, zwłaszcza w wersji z polskim dubbingiem, gdzie dialogi Tomasza Robaczewskiego w interpretacji reżyserskiej Elżbiety Kopocińskiej iskrzą dowcipem, czyniąc najprostsze inwektywy zabawnymi i/lub soczystymi.
Postacie – niedowierzanie – coś robią, do tego nie tylko główni bohaterowie, a scenariusz znacząco zyskał na luzie, idąc w coś na kształt narracji z pierwszego sezonu, tylko bez antologicznego skakania po osi czasu. Tym samym zyskali też aktorzy. Mogą się w końcu wykazać subtelnością, więcej niż jedną miną, jak choćby dotąd okropnie zaniedbane przez twórców Anya Chalotra czy Freya Allan. Gorzej jest z tą drugą ze względu na wątek Szczurów, w wielu momentach przypominających mi ekipę młodziaków z „Zaginionej siostry” w drugim sezonie „Stranger Things”, gdzie to Jedenastka, również dziewczyna z niezwykłą mocą, trafia do bandyckiej grupy wyrzutków, która, skłócona ze światem, żyje na krawędzi i ma gdzieś zasady. Z uwagi na podobną niemożność dostosowania się do rzeczywistości pasowałaby do nich idealnie… gdyby nie to, że odznacza się totalnie inną moralnością.

Epizod był niezły, lecz mocno rozjeżdżał się z głównym wątkiem, przypominając bardziej nieudaną próbę zainteresowania ewentualnym spin-offem. W przypadku „Wiedźmina” taki serial faktycznie powstał, i to z Dolphem Lundgrenem w roli głównej, tylko że miał okazać się tak lichy, iż przemontowano go w film, a ten bez zapowiedzi wypuszczono z czwartym sezonem. I cóż, choć wątek Szczurów momentami pozytywnie zaskakuje, acz głównie dzięki Ciri (tak samo było z Jedenastką), nie wiem, po jaką cholerę mieliby dostać własny projekt. Nie ten kaliber, nie.
Każdy ma jakieś zalety, dla wyrównania wad
Pytacie jednak w listach o Liama Hemswortha. A ja znowu ucieknę najpierw w dygresję, to bowiem niejedyna zmiana obsadowa: Geralt dostał też nowy głos, jako że w wersji polskiej Michała Żebrowskiego zastąpił Jacek Rozenek, sam odtwórca mutanta w grach (i animacji „Syreny z głębin”). Początkowo wydaje się, że wybór aktora był niewłaściwy, ale w pewnym momencie, mimo znacznej różnicy wiekowej, dziwnym trafem skleja się z Hemsworthem i na powrót staje się Geraltem, choć innym niż ten Henry’ego Cavilla, ten Żebrowskiego i ten z dzieł CDPR.
Doświadczenie – i to metryczne, i to dotyczące bagażu postaci – wyraźnie słyszalne w jego głosie wypełnia lukę, której australijski gwiazdor nie jest w stanie wypełnić mimo najszczerszych chęci. Gdy po innych bohaterach widać dosłowne i emocjonalne szramy, oto na scenę wbija świeżak z niemożliwym zadaniem: musi zastąpić kogoś, kto już zapisał się kulturowo w pamięci i emanował konkretną energią, której brak jest od razu wyczuwalny. Co więcej, ma niejako udawać, że nic się nie zmieniło. (Niby twórcy wykoncypowali, dlaczego Geralt wygląda inaczej, ale owo wyjaśnienie pełni funkcję wyłącznie metanarracyjną, nie tłumaczy nic fabularnego, tylko to, co miało miejsce za kulisami. Ludzie nieśledzący newsów i tak będą cholernie zdziwieni).

Cavill został zapamiętany jako tank, co mógłby zdzielić jednym ciosem, a jednak się powstrzymuje – jakby nie chciał w ogóle korzystać z swojej siły, ale niestety los zdecydował za niego. Z kolei z Hemswortha bije zawadiackość gościa gotowego do działania, zawsze czujnego, ale z automatu, nie z konieczności. Pierwszy chował w sobie ból, drugi pilnuje, aby wyzwolić furię w odpowiednim momencie („nowy” Geralt walący serią z główki nilfgaardzkiemu żołnierzowi to niesamowity widok). Jeden bywał zbyt stoicki i spokojny, drugi jest za młody, choć na tym etapie historii Biały Wilk sporo już przecierpiał. Obaj reprezentują inne stany tej samej postaci.
Niemniej to Hemsworthowi dostały się sekwencje walki godne wiedźminów – w tej kwestii młodszy wiek mu służy. Twórcy wciąż jarają się przemocą jak nastolatkowie, więc raz na jakiś czas pojawia się cios, cięcie, jedna dantejska czynność, którą z jakiegoś powodu mamy się ekscytować, ale za to wreszcie pojedynki nie ograniczają się do długich ujęć na szerokim obiektywie, uwidaczniających niezręczności statystów i ubytki w choreografii. „Geraliam z Hemsworivii” odznacza się większą szybkością i agresją, korzysta z eliksirów i elementów otoczenia (co powiecie na kastrację sierpem?), a i trafia mu się żywcem wyjęta z gier walka z bossem. Fartownie nie tylko jego starcia są nieporównywalnie ciekawsze i dynamiczniej zmontowane od tych z poprzednich sezonów, ewidentnie próbujących przebić masakrę w Blaviken z „jedynki” – szczególnie imponuje atak sił Vilgefortza na Montecalvo. Chciałoby się takiej energii w całym serialu.

Rzecz w tym, jak się znosi cierpienie
Jakość „czwórki” zaskakuje, tylko że równie zaskakująco przygnębia: spoko, fajnie, ale przecież to już przedostatni sezon. W dodatku piąty ma dotyczyć wydarzeń z „Wieży Jaskółki” i „Pani Jeziora”, gdy ten najnowszy adaptuje głównie „Chrzest ognia”, nie dwa tomy naraz. Czy twórcy znowu chcą skoczyć na główkę do oceanu, choć jak na razie pokazali, że są zdolni złamać sobie kostkę w jacuzzi?
Na tym etapie zwyczajnie żal się angażować. To tak, jakby kupować szampana, bo Netflix nie skasował jeszcze serialu. Czwarty sezon robi to, co powinien był zrobić sezon drugi, jak nie (z perspektywy czasu) pierwszy: skupia się na relacjach bohaterów, na tym, aby wyrabiali się poprzez czynności, nie górnolotne przemowy o wartościach i różnicach. „Jedynce” dało się wybaczyć niedociągnięcia przy ambitnej próbie połączenia antologii, „Ostatniego życzenia” i „Miecza przeznaczenia”, z sagą o wiedźminie oraz dorzucenia przy okazji czegoś od siebie, ale przy „dwójce” twórcy uznali, że przebiją… ba, przechytrzą Sapkowskiego, a widzów zaskoczą żonglerką elementami z książek. Zamiast zacząć od podstaw, porwali się z motyką na słońce.
Zapłacili za to wysoką cenę: premiera czwartego sezonu serialu, który zapowiadał się na niczego sobie fenomen, obecnie mało kogo interesuje. Producenci z Netfliksem nie odzyskaliby zaufania, nawet gdyby Cavill wrócił i dostał cały odcinek, gdzie jedyne, co robi, to streszcza Dziki Gon. „Czwórka”, na chwilę obecną jedyny Wiedźmin 4, od zawsze była na straconej pozycji, choćby okazała się przełomem godnym premiery „Breaking Bad”. A się nie okazała. Oferuje niezłą rozrywkę i tyle. I niech będzie.
Ocena: 6
Podsumowanie: „– Niewiedza – uśmiechnął się Regis – nie stanowi usprawiedliwienia dla nieprzemyślanych działań”.
