„Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy” – recenzja serialu. Gdzie był Gondor, gdy pisano scenariusz?
„Nie pytaj o radę elfów, bo odpowiedzą ci ni to, ni sio”, ostrzegał niegdyś Frodo Baggins. Zapytane o to, czy warto obejrzeć „Pierścienie Władzy”, też by odpowiedziały w ten sposób.
Na ich usprawiedliwienie muszę powiedzieć, że tak nierównego i przeżywającego kryzys tożsamości dzieła, jak nowy serial Amazonu, nie było chyba od lat. „Pierścienie Władzy” opowiadają o stworzeniu magicznej biżuterii będącej częścią chytrego planu drugiego Władcy Ciemności – Saurona. Nie jest to wszakże historia w pełni Tolkienowska. Własną opowieść o upadku Númenoru, wykuciu Pierścienia oraz wojnie kończącej Drugą Erę pisarz przedstawił w „Silmarillionie”, ale tak się składa, że z książki tej showrunnerzy, ze względów prawnych, korzystać nie mogli. Musieli więc zaprezentować własną wizję tych wydarzeń, i to dość odległą od wersji Tolkiena.
Problem z adaptacją
Nie zaserwowali nam co prawda tego, co twórcy filmu „Super Mario Bros.” z 1993 roku, ale już do drugiego sezonu Netfliksowego „Wiedźmina” można rzecz śmiało przyrównywać. To luźne traktowanie materiału źródłowego nie jest podejściem najszczęśliwszym, bo każdy, kto pamięta twórczość Tolkiena, niechybnie dostrzeże, że wersja Amazonu to opowieść raczej gorszego sortu, z której ulotniła się przynajmniej część magii. Czy to oznacza, że serial już na starcie był skazany na niepowodzenie? Nie. Znajdzie się publiczność potrafiąca te niedostatki wybaczyć, znajdzie się też taka, co Tolkiena nie zna.
A „Pierścienie Władzy” mają przecież sporo do zaoferowania – chociażby intrygujący zwrot akcji, który, jak mniemam, zaskoczy osoby nieznające treści „Silmarillionu” (bo, rzecz jasna, czytelnicy Tolkiena pomimo licznych zmian z daleka wyczują, co się święci). Serial niewątpliwie jest też ucztą dla oka. Kilka spośród odcinków tego sezonu wyglądało doprawdy bajecznie, i to nie tylko ze względu na kolosalny budżet, który pozwolił zatrudnić legiony specjalistów od CGI, ale również dzięki autentycznemu kunsztowi reżyserskiemu szczególnie objawiającemu się w pierwszych i ostatnich odcinkach sezonu. Zobaczyliśmy więc parę całkiem pomysłowych ujęć i umiejętnie przedstawioną baśniową scenografię, dzięki której Lindon, Valinor, a przede wszystkim podziemne królestwo Khazad-dûm ożyły.
Otarcie o dno…
Swoistym paradoksem jest więc to, jak zawiodło przedstawienie Númenoru, który z Tolkienowskiej wersji Atlantydy przeistoczył się w „Pierścieniach Władzy” w portowe miasteczko. I nie dość, że zabrakło tej skali i monumentalizmu najbardziej spektakularnego spośród ludzkich królestw, to chwilami miałem wrażenie, że scenografię pożyczono z planu „Herkulesa” czy „Xeny: Wojowniczej księżniczki”. Númenor wygląda po prostu tanio. Gotów byłbym obarczyć odpowiedzialnością za to Wayne’a Yipa, czyli reżysera odcinków, w których wyspiarskie królestwo się pojawiało, gdyby nie to, że ten sam człowiek odpowiadał za znacznie atrakcyjniejszy wizualnie finał sezonu. Ot, to jedna z wielu trudnych do rozwiązania zagadek serialu.
Zresztą Númenor był jakąś klątwą dla showrunnerów, bo nie dość, że akcja toczyła się tam w tempie ślimaczym, to jeszcze scenarzyści zafundowali nam kilka zdań, po których miałem autentyczną ochotę porzucić serial. Oto tłum, zaniepokojony pojawieniem się w mieście Galadrieli, zostaje dodatkowo podburzony przez człowieka przestrzegającego Númenorejczyków przed… napływem elfickich robotników, którzy odbiorą im pracę. Wsadzać wszędzie nawiązania do bieżących trendów społecznych i zjawisk politycznych to jedno. Robić to w adaptacji twórczości człowieka, który szczerze nie cierpiał prostych alegorii, jest rzeczą gorszą. Ale uczynić to w sposób tak kompletnie niepasujący do świata przedstawionego, tak toporny i głupi – to prawdziwa sztuka.
…i częściowe odbicie
Wytrwałem wszakże w zamiarze obejrzenia sezonu do końca i mimo wszystko jestem z tego zadowolony, w przeciwnym razie oceniłbym serial po jego najsłabszych fragmentach. A tymczasem, choć cała produkcja cierpi z powodu niezgrabnych dialogów, choć – zwłaszcza na początku – może odrzucić niepotrzebnymi dłużyznami, to miewa też lepsze momenty. „Pierścienie Władzy” opowiadają tak naprawdę kilka różnych historii, a część z nich została zrealizowana solidnie. Po ośmiu odcinkach naprawdę zdołałem polubić Durina i jego żonę Disę. To zresztą interesujące, że czarnoskóra Sophia Nomvete spotkała się prawdopodobnie z największą krytyką przed premierą serialu, a tymczasem jej kreacja Disy okazała się jednym z jego mocniejszych punktów. Wątek harfootów – choć przewidywalny i prowadzony bardzo powoli – miał pod koniec odrobinę dramatyzmu, sympatyczne postacie i jakiś odblask tolkienowskiej magii. Ucieszyło mnie też to, że mogłem zobaczyć na ekranie samego Gil-galada.
Niestety słabiej wypadł trzon opowieści, czyli historia Galadrieli. Po części to wina scenariusza, który kazał elfce zbyt długo dreptać w miejscu i nie potrafił przekonać widza do jej misji. Zaszkodziła tu jednak również gra Morfydd Clark. Aktorka, chyba próbując naśladować subtelną i trochę nieludzką kreację, jaką w trylogii Petera Jacksona stworzyła Cate Blanchett, przedstawiła bohaterkę wyłącznie w dwóch trybach: kompletnej beznamiętności i dąsania się. Jako że realizacja drugiego sezonu „Pierścieni Władzy” już się rozpoczęła, to liczę na to, że sposób prezentacji tej postaci zostanie zmieniony. Bo tak jak Disa i Durin momentalnie zdobyli moją sympatię, tak złotowłosa elfka była mi obojętna aż do samego końca. Na szczęście istnieje fabularne wyjaśnienie dla ewentualnej przemiany jej charakteru.
„Pierścienie Władzy” ucierpią na porównaniu do doskonałego konkurencyjnego „Rodu smoka” będącego ekranizacją fragmentów „Ognia i krwi” George’a R.R. Martina. Ale już na tle innych popularnych produkcji fantasy – takich jak „Wiedźmin” czy „Koło Czasu” – nie mają wielu powodów do wstydu. Serial Amazonu ma liczne bolączki i koniec końców trudno nie przyznać, że nie zrealizował potencjału, jaki krył się w materiale źródłowym oraz kwotach przeznaczonych na produkcję. Ale jeśli zapytacie mnie o to, czy obejrzeć „Pierścienie Władzy”, to wam powiem na elfią modłę: ni to, ni sio. Jeżeli macie ochotę na piękny, choć momentami niezbyt mądry serial przywołujący odległe wspomnienia Tolkienowskiej prozy, to jasne. Jeżeli to dla was za mało, to nie stracicie wiele, odpuszczając sobie „Pierścienie…”.
Ocena
Ocena
„Pierścienie Władzy” nie są nawet w połowie tak złe, jak twierdzą ich najzagorzalsi krytycy, ani w ćwiartce tak dobre, jak proza Tolkiena. To nierówny serial, który może dostarczyć odrobinę rozrywki, ale tylko tym, którzy zdołają na chwilę zapomnieć o materiale źródłowym.
Czytaj dalej
Wiceprezes Stowarzyszenia Solipsystów Polskich. Zrzęda i maruda. Fan Formuły 1, wielkich strategii Paradoksu i klasycznych FPS-ów. Komputerowiec. Uważa, że postęp technologiczny mógł spokojnie zatrzymać się po stworzeniu Amigi 1200 i nikomu by się z tego powodu krzywda nie stała. Zna łacinę, ale jej nie używa, bo zawsze kończy się to przypadkowym przyzwaniem demonów. Dużo czyta, ale zazwyczaj podczas czytania odpływa w sen na jawie i gubi wątek książki. Uwielbia Kubricka, Lyncha, Lovecrafta, Houellebecqa i Junji Ito. Przeciwnik istnienia deadline'ów na nadsyłanie tekstów. Na stałe w CD-Action od 2018 roku. Kiedyś tę notkę rozszerzy, na razie pisze pod presją Barnaby.