„Władca Pierścieni: Pierścienie Władzy” – sssskarb czy przekleństwo? Sprawdziłem
715 milionów dolarów. To nie szacunkowa wartość skarbu, którego strzegł Smaug. Tyle kosztowało wykucie „Pierścieni Władzy”, najdroższego i – jak zapowiadali jego twórcy – najbardziej spektakularnego dzieła w historii małego ekranu. A jaki jest rezultat? Po dwóch odcinkach mam ochotę zacytować inżyniera Diatłowa z „Czarnobyla”: „Nie jest świetnie, ale nie jest też tragicznie”.
Zacząć powinienem jednak od pewnego zastrzeżenia, bo wiem, że czytają nas osoby, dla których twórczość J.R.R. Tolkiena ma znaczenie wyjątkowe. I czuję, że muszę je ostrzec. Targają mną bowiem poważne wątpliwości, czy „Pierścienie Władzy” można uznać za adaptację dzieł angielskiego pisarza, a dzieje się tak z bardzo prostego powodu. Otóż twórcy serialu próbują przedstawić historię zawartą w „Silmarillionie”, nie mając wszakże praw do zekranizowania tej książki. Amazon posiada wyłącznie prawa do „Władcy Pierścieni”, dlatego opowieść o najważniejszych wydarzeniach z Pierwszej i Drugiej Ery opiera na ich streszczeniu z dodatków do najpopularniejszej powieści Tolkiena. To, co pisarz zawarł w „Silmarillionie”, ale o czym we „Władcy Pierścieni” nie wzmiankował, nie mogło zostać przeniesione do serialu. Innymi słowy – jakieś 80% tej historii scenarzyści musieli wymyślić na nowo, i to w taki sposób, aby nie nawiązywać do fabuły „Silmarillionu”.
Spór o „świętość”
Rzecz jasna było to zadaniem karkołomnym, o czym przekonujemy się już na początku pierwszego odcinka, oglądając elfy opuszczające Valinor. Według książek zrobiły to, buntując się przeciw Valarom, po tym, jak Morgoth skradł Silmarile (trzy elfickie klejnoty o potężnej mocy) i zamordował króla Ñoldorów – Finwëgo. W serialu elfy są po prostu zrozpaczone zniszczeniem Dwóch Drzew Valinoru, więc ruszają na wojnę przeciw pierwszemu Władcy Ciemności. Żeby było weselej, to takie wydarzenia jak zwycięstwo nad Morgothem czy śmierć Finroda w ogóle nie zostały pokazane na ekranie, tylko zakomunikowane pojedynczymi zdaniami. A im dalej, tym historia coraz bardziej odbiega od tej znanej z „Silmarillionu”. Bo choć część bohaterów, niektóre wydarzenia i motywy będą się czytelnikom wydawać znajome, to jednak większość ekranowych przygód dzieje się albo obok tego, co znamy z książek, albo wprost je podważa.
Dlatego właśnie jestem gotów zrozumieć zagorzałych fanów Tolkiena, dla których to, czego dopuścił się Amazon w „Pierścieniach Władzy”, jest świętokradztwem. Rozumiem, ubolewam i przyznaję, że utyskiwania mogą być w tym wypadku nawet bardziej uzasadnione niż przy okazji serialowych adaptacji „Wiedźmina” czy „Koła Czasu”. Nieśmiało chcę wszakże zauważyć, iż kiepska adaptacja sama w sobie nie musi okazać się kiepskim dziełem. Ba, uważam „Lśnienie” Stanleya Kubricka za jeden z najlepszych filmów w historii – mimo że jako adaptacja książki Stephena Kinga kompletnie zawodzi.
W przypadku „Pierścieni Władzy” ostatecznego werdyktu po dwóch odcinkach nie sposób wydać. Ale jedno już w tej chwili jest niemal pewne: internetowe kłótnie zwolenników i przeciwników serialu, tak szybko przechodzące do sporów politycznych, ideologicznych, a nawet metafizycznych, są absurdalne. Bo „Pierścieni Władzy” nie nazwałbym ani ósmym cudem świata, ani jakąś zbrodnią przeciw ludzkości. To po prostu dzieło nierówne, które pod pewnymi względami imponuje, a pod innymi zawodzi.
Piękno Silmarilów
Tym, co w serialu zachwyca, okazuje się sam obraz. I nie jest to wyłącznie zasługa głębokich kieszeni Amazona. Nie, rzecz w tym, że „Pierścienie Władzy” są zrealizowane z ogromnym kunsztem reżyserskim. Każdy kadr chciałoby się wydrukować i powiesić na ścianie, każdy element scenografii urzeka swoim pięknem. Ogromne uznanie należy się pracującemu nad serialem Johnowi Howe’owi – obok Alana Lee najbardziej znanemu ilustratorowi dzieł Tolkiena. To dzięki niemu Khazad-dûm czy Lindon wyglądają tak, jak sobie te lokacje wymarzyłem, czytając „Władcę” czy „Silmarillion”. Pochwał nie wolno też szczędzić pod adresem reżysera pierwszych dwóch odcinków – Juana Antonia Bayony. Żałuję tylko, że nie oparł się jednej pokusie w swoim naśladowaniu Petera Jacksona. Tak jak u Jacksona w trakcie dramatycznych scen walki Legolas „strzelał popisy”, budząc z filmu na film coraz większe zażenowanie, tak u Bayony robi to już od pierwszego odcinka Galadriela. Ale to w zasadzie jedyna rysa na niemal nienagannej warstwie wizualnej.
Równie wiele ciepłych słów należałoby użyć wobec osób odpowiedzialnych za muzykę. Howard Shore skomponował tym razem wprawdzie tylko jeden utwór, lecz Bear McCreary, prawdopodobnie najbardziej znany ze znakomitego soundtracku do serialu „Battlestar Galactica”, bez najmniejszych problemów przejął pałeczkę i stworzył utwory równie piękne i przejmujące, jak te z „Władcy Pierścieni” Jacksona.
Żmijowy język
Ale jeśli przejdziemy na chwilę od doznań zmysłowych (choć przyznaję, że już dla nich warto „Pierścienie Władzy” obejrzeć) do sposobu prowadzenia opowieści, to zachwytów będzie mniej. Nie dziwię się Amazonowi, że w pierwszy weekend udostępnił od razu dwa odcinki serialu. No bo co tu dużo mówić: pierwszy cierpi z powodu ślimaczego tempa. Wprowadzono za dużo bohaterów, w dodatku z niezbyt interesującymi historiami. Owszem, Galadriela przeżywa przygody, ale nie mają one konsekwencji – że nic jej nie grozi, to wie każdy, kto obejrzał „Hobbita” czy „Władcę Pierścieni” – a w niej samej nie wywołują żadnych szczególnych przemian. Osobowość i determinacja tej postaci są wyryte w kamieniu od momentu śmierci Finroda. No a pozostałe wątki nie dość, że toczą się powoli (to akurat samo w sobie nic złego, nie każda historia musi pędzić na złamanie karku do samego finału), to jeszcze nie potrafią w jakikolwiek sposób zaintrygować.
Na szczęście drugi odcinek naprawił większość grzechów pierwszego i przedstawił widzowi dwie tajemnice: jedna dotyczy tożsamości przybysza z gwiazd, druga tego, gdzie ukrywa się Sauron. I mimo że udało mi się obydwie rozgryźć, sądzę, że szczególnie druga zagadka nie jest taka zupełnie oczywista i jeszcze dostarczy widzom frajdy.
Mieszane odczucia mam też co do jakości dialogów. Podoba mi się to, że sposobem wysławiania się elfy przypominają postacie wyjęte z powieści Jane Austen, a krasnoludy mówią jak szkoccy czy irlandzcy górnicy. Ale nie znajdziemy tu tego samego błysku, tej szermierki słownej i fantastycznych niedopowiedzeń, co w konkurencyjnym „Rodzie smoka”. Poza tym w niektórych miejscach naśladowanie Tolkiena po prostu scenarzystom nie wychodzi. Jednym z moich ulubionych fragmentów „Władcy Pierścieni” jest odpowiedź, jakiej Gandalf udziela Frodowi, gdy ten stwierdza, iż żałuje, że Bilbo nie zabił Golluma. Szary czarodziej mówi w sposób prosty, ale mądry, przedstawiając pewną istotną prawdę na temat wartości życia. I mam wrażenie, że scenarzyści „Pierścieni” kilkukrotnie próbowali ten zabieg powtórzyć, wkładając w usta swych bohaterów słowa równie głębokie. Niestety czegoś im zabrakło – może niezrównanego pióra Tolkiena, a może mądrości.
I tak to właśnie jest z tymi „Pierścieniami Władzy”. Pół internetu zdążyło już sobie wyrobić opinię, często nawet przed obejrzeniem choć ćwiartki odcinka, a ja po dwóch epizodach nadal mam mieszane odczucia. Odnoszę wrażenie, że serial może się jeszcze przerodzić w coś niesamowitego, ale widzę też pojawiające się sygnały ostrzegawcze. No i mimowolnie wygrażam pięścią Jeffowi Bezosowi, złorzecząc mu za to, że nie kupił praw do „Silmarillionu”. A jednak będę oglądał dalej. I polecam to każdemu… może z wyjątkiem osób, które obudzone w środku nocy potrafią wymienić imiona wszystkich Valarów. Im pewnie będzie trochę przykro.
Czytaj dalej
Wiceprezes Stowarzyszenia Solipsystów Polskich. Zrzęda i maruda. Fan Formuły 1, wielkich strategii Paradoksu i klasycznych FPS-ów. Komputerowiec. Uważa, że postęp technologiczny mógł spokojnie zatrzymać się po stworzeniu Amigi 1200 i nikomu by się z tego powodu krzywda nie stała. Zna łacinę, ale jej nie używa, bo zawsze kończy się to przypadkowym przyzwaniem demonów. Dużo czyta, ale zazwyczaj podczas czytania odpływa w sen na jawie i gubi wątek książki. Uwielbia Kubricka, Lyncha, Lovecrafta, Houellebecqa i Junji Ito. Przeciwnik istnienia deadline'ów na nadsyłanie tekstów. Na stałe w CD-Action od 2018 roku. Kiedyś tę notkę rozszerzy, na razie pisze pod presją Barnaby.