„Wybieraj albo umieraj” (ale nie oglądaj) – recenzja filmu
W „Wybieraj albo umieraj” dwójka przyjaciół natrafia na kasetę z Curs>r – tajemniczą grą wydaną w latach 80. Skuszeni obietnicą wysokiej nagrody dla tego, kto tytuł ukończy, postanawiają spróbować swych sił. Wkrótce przekonają się, że gra jest przeklęta, a wszystkich nieszczęśliwców, którzy decydują się ją uruchomić, czeka potworna próba.
Jestem trochę zły na siebie, bo streszczenie fabuły zawarte w leadzie tej recenzji można uznać za zachęcające. Ale cóż zrobić, kiedy sam pomysł stojący za „Wybieraj albo umieraj” nie jawi się jako szczególnie głupi. Więcej – pierwsze minuty filmu mogą rozbudzić spore oczekiwania fanów kina grozy. Wstęp został bowiem zrealizowany zgodnie z prawidłami horroru, intryguje i trzyma w napięciu. Czar pryska dopiero po chwili, gdy dzieło odsłania swe prawdziwe oblicze.
Te pierwsze minuty, które tak bardzo nie pasują do całości (również ze względu na aktorów – ci powrócą na ekran dopiero pod koniec obrazu), pewnie nie zdziwią nikogo, kto zna reguły zamawiania niskobudżetowych filmów przez Netfliksa. Panują tu zasady rodem z produkcji serialowych: najpierw przydzielony jest ograniczony budżet na realizację fragmentu dzieła, a dopiero gdy to się powiedzie, twórcy dostają zielone światło na nakręcenie całego filmu. Mam przeczucie, że tak było i tym razem.
Prawdziwa tortura
„Wybieraj albo umieraj” niestety dostarcza dowodów na to, że wspomniana metoda jest zawodna. Mimo iż film trwa zaledwie 85 minut, dłuży się wprost niemiłosiernie. Poniekąd dlatego, że nie sposób polubić naszych protagonistów i zaangażować się w ich los. Główna bohaterka, czyli początkująca programistka dorabiająca jako sprzątaczka (w tej roli Iola Evans), to postać kompletnie pozbawiona charyzmy i nijaka, a jej mroczna przeszłość okazuje się do bólu sztampowa. Nie lepiej zresztą wypada wzdychający do dziewczyny producent gier wideo (którego zagrał – znacznie poniżej swych możliwości – Asa Butterfield).
Mało interesujący bohaterowie to tylko wierzchołek góry lodowej reprezentującej problemy z filmem Netfliksa. Jako horror „Wybieraj albo umieraj” jest produkcją niemal zupełnie pozbawioną napięcia. Wyjąwszy wspomniany wcześniej wstęp, jedyne poprawne warsztatowo sceny rodem z kina grozy bliskie są podgatunkowi gore, a więc budzą nie tyle strach, co raczej wstręt na widok okaleczonych ciał. A szkoda, bo pomysł, że jakaś tajemnicza siła zaklęta w grze komputerowej zmusza graczy do podejmowania decyzji o życiu i śmierci otaczających ich ludzi, naprawdę nie wydaje się zły i mógłby posłużyć do stworzenia opowieści przyspieszającej bicie serca.
Zresztą ten brak napięcia udziela się chyba również bohaterom, bo mniej więcej w połowie seansu mamy okazję podziwiać jedną z bardziej kuriozalnych scen. Wyobraźcie sobie, że dwa dni po śmieci pierwszej ofiary gry, i dzień po innym dramatycznym wydarzeniu, dwójka protagonistów czeka na kolejne uruchomienie Curs>ra. A co dokładnie robią? Otóż chwilę przed planowym włączeniem programu gadają o grach wideo, słuchają muzyki i żartują, rzucając w siebie nawzajem jedzeniem. Cóż, każdy horror musi dać widzowi moment oddechu, ale taka beztroska ludzi będących w śmiertelnym niebezpieczeństwie to już drobna przesada.
Game over
Jeśli jednak o budowaniu napięcia twórcy horroru wiedzieli niewiele, to o grach wideo, wokół których „Wybieraj albo umieraj” się kręci, mieli pojęcie jeszcze mniejsze. Rozmowy poświęcone pasji głównych bohaterów zdradzają powierzchowne rozumienie sprawy, a przed końcem filmu pojawi się w nim nutka niechęci wobec ludzi interesujących się tematyką retro. Ale – podobnie jak zabarwione złowrogo przesłanie „girl power” – wątek ten pojawia się ni z tego, ni z owego na parę minut przed końcem dzieła, więc trudno orzec, co scenarzyści mieli na myśli.
Cóż, jeśli ktoś jest miłośnikiem historii amerykańskiej kinematografii, to może doceni fakt, że film Netfliksa reprezentuje nic innego jak kino eksploatacji. Nurt ten, który w filmoznawstwie święcił największe triumfy w latach 70. i 80., polegał na podczepianiu niskobudżetowych produkcji pod każde modne czy chwilowo głośne zjawisko. Można więc potraktować głupi i tani horror o starej grze jako swoistą nobilitację, uznanie kulturowego znaczenia elektronicznej rozrywki. Szkoda tylko, że efektem jest jeden z lichszych przedstawicieli tego nurtu.
Ocena
Ocena
Niskobudżetowy horror, który próbuje się wyróżnić przez nawiązanie do tematu starych gier wideo. Niestety łatwo wyczuć, że jego twórcy nie są admiratorami ani gier, ani kina grozy.
Czytaj dalej
Wiceprezes Stowarzyszenia Solipsystów Polskich. Zrzęda i maruda. Fan Formuły 1, wielkich strategii Paradoksu i klasycznych FPS-ów. Komputerowiec. Uważa, że postęp technologiczny mógł spokojnie zatrzymać się po stworzeniu Amigi 1200 i nikomu by się z tego powodu krzywda nie stała. Zna łacinę, ale jej nie używa, bo zawsze kończy się to przypadkowym przyzwaniem demonów. Dużo czyta, ale zazwyczaj podczas czytania odpływa w sen na jawie i gubi wątek książki. Uwielbia Kubricka, Lyncha, Lovecrafta, Houellebecqa i Junji Ito. Przeciwnik istnienia deadline'ów na nadsyłanie tekstów. Na stałe w CD-Action od 2018 roku. Kiedyś tę notkę rozszerzy, na razie pisze pod presją Barnaby.