14.03.2011
Często komentowane 29 Komentarze

Anna Brzezińska – „Wężowe drzewo”

Anna Brzezińska – „Wężowe drzewo”
Opowiadanie napisane specjalnie dla czytelników CD-Action z okazji 15. urodzin pisma. Podobieństwo imion (i nie tylko) niektórych postaci do redaktorów CDA nie jest przypadkowe. A zaczyna się tak...

Żołnierze zastąpili wiedźmie drogę tuż za wioskową kapliczką.
– Stój, babo!
Babka zachlupotała raźno chodakami w błocie, zadowolona, że ledwo się zaczęły wiosenne roztopy, a w Wilżyńskiej Dolinie nastała nowa, ucieszna awanturka.
– Pomiłujcież, panowie łaskawi – zaskrzeczała. – Dyć gałązek jeno parę spróchniałych niosę.
– Chrustu, znaczy się, nakradłaś – zakpił sierżant. – Ani chybi w pańskim lesie.
– Gdzieżby tam nakradła? – oburzyła się wiedźma. – Jaśnie władyki nie ma, to co jemu za krzywda, że gałązki pozbieram? Jeszcze porządek czynię, zeschłe gałązki z gościńca odgarniam.
Sierżant machnął z lekceważeniem ręką, podczas gdy jego podkomendni śmiali się całkiem otwarcie.
– Stara na przemytnika nie wygląda – zauważył któryś. – Ledwo wiatr mocniej powieje, a rozsypie się na wióry.
– Gdzieżby tam na wióry? – obruszyła się wiedźma, która bardzo nie lubiła, kiedy wypominano jej wiek. – Krzepka jeszcze jestem, niech mnie słonko wygrzeje, a dwóm takim jak wy dam radę. Albo i trzem – dodała zawadiacko.
Żołnierze huknęli śmiechem. Owszem, woleliby poprzekomarzać się z hożą, urodziwą wieśniaczką, ale z braku innych przyjemności mogli zakpić z przygłupiej babiny z kapką na końcu przemrożonego nosa.
– Dobrze już, dobrze, babko – oznajmił pobłażliwie sierżant. – Idźcie sobie zdrowa. Na inszego my tu zwierza się zasadzamy.
– Ano, ganiamy po górach niczym kot z pęcherzem – burknął szpakowaty żołnierz, który, zzuwszy buty, wyciągnął się z lubością na bujnej trawie.
– Milczeć, głupi! – huknął sierżant. – Jęzorem mi tu nie kłapać. A wy, babko, już idźcie – popchnął wiedźmę delikatnie naprzód. – Nic tu więcej po was.
Wiedźma postanowiła się nie spierać. Zaciekawiona, poprawiła przekrzywioną chustkę i żwawo pomaszerowała ku wiosce. Ciekawość aż ją rozpierała.

Po osadzie wałęsały się grupki żołnierzy. Tkwili przy płocie karczmy, na cmentarzu konwersowali zalotnie z wioskową ladacznicą, koczowali w wejściu do kruchty obok stadka staruch. Nie, nie wydawali się szczególnie nieprzyjaźni. Wprawdzie na ścieżce walały się skorupy z potłuczonych garnków, gdzieniegdzie po ogrodach wiatr rozwiewał kłęby pierza z porozrywanych poduch, a nad ogniskiem u studni piekło się kilka tuzinów kurcząt, ale wszystko to należało do żołnierskiego rzemiosła i nikt nie mógł mieć do wojaków żalu, że zachowują się wedle swej kondycji.

Wieśniacy nie czuli się w obowiązku powiadomić przybyszów, że oto do osady zawitała magiczna znakomitość trzech powiatów, a żołnierzom ani postało w głowie, że powinni się obawiać przygarbionej starowinki z chrustem w kraciastej chuście, dlatego wiedźma spokojnie przemaszerowała przez wioskę na plebanię.
– A ci skąd się przywlekli? – zagadnęła Rozalkę, księżą gospodynię, która z kwaśną miną przyglądała się, jak dwóch wojaków podszczypywało jasnowłosą wieśniaczkę.
– Ponoć sam książę ich przysłał – wyjaśniła plebanicha, nie kryjąc odrazy, jako że wielcy panowie nie cieszyli się w Wilżyńskiej Dolinie należytą estymą.
– Książę? Który zaś? – zdziwiła się wiedźma.
– A kto go tam wie? – fuknęła ze złością Rozalka. – I co za różnica?
Staruszka kiwnęła głową. Istotnie, książąt było w Górach Żmijowych tyle, co pcheł na psiej skórze, kto by ich próbował zliczyć.
– Czemu akurat do nas? – zżymała się dalej Rozalka. – Mało w okolicy wiosek?
– No, chyba musi być powód? – zauważyła kwaśno wiedźma. – Drogi wciąż jeszcze namokłe, nocami chłód ciągle kąsa. Nie tłukliby się tutaj, gdyby musu nie było.
Księża gospodyni gwałtownie zaczerpnęła powietrza, po czym wypuściła je powoli.
– Ano, świniopasa ponoć w zagajniku popod Palem spotkali – wyznała po chwili z niechęcią. – A on, biedny durnota, prosto do wioski przywiódł. Zdaje się, przemytnika szukają.

Sierżant, który najwyraźniej znudził się stróżowaniem przy kapliczce, przydreptał ku nim i jął się przysłuchiwać rozmowie.
– To i dobrze trafili! – wiedźma parsknęła śmiechem. – Tu każdy owczarz pod kapotą skalmierskie kordiały przenosi.
– Nie szukają gorzałki – wyjaśniła Rozalka – jeno wężowego drzewa.
Wiedźma uniosła brwi.
– Wężowego drzewa? Wszak to zwykła bujda.
– Ano, nie tym razem – włączył się sierżant, który był zażywnym, wąsatym mężczyzną i z wyraźnym zainteresowaniem spozierał na Rozalkę. I nic dziwnego, bo w bieluśkiej, wykrochmalonej bluzce i z wysoko upiętymi włosami istotnie wyglądała bardzo apetycznie. – Ktoś je z gór do nas ściągnął i naszkodził jak rzadko.
– Że ten niby przemytnik – wtrąciła plebanicha. – Ale nikt go tu nie widział! – dodała z wyraźną pretensją.
– Bo wężowego drzewa nie ma! – oznajmiła z mocą wiedźma. – Ktoś wam głupot nagadał.
– Jakby tu rosło drzewo, co wszystkie życzenia spełnia – zawtórowała jej Rozalka – to byśmy tak niby mieszkali? – zamaszyście potoczyła ręką po panoramie chat, stodół, obórek i pokrzywionych chlewików oraz bajorek, w których dzieci taplały się pospołu z pstrokatymi kaczkami, pryzm nawozu, poprzecieranych po zimie chruścianych płocików, drewutni, komórek i wszelkiego rodzaju śmieci, co po stopnieniu śniegów uwidoczniały się dobitniej niż zwykle.Sierżant sapnął, poruszał nerwowo wąsami.
– A może sami nie wiecie, że jest w wiosce zdrajca?
Rozalka i wiedźma zaśmiały się zgodnie i z politowaniem.
– Tu się nic w tajemnicy nie schowa – wyjaśniła litościwie staruszka.
– Wiedzą sąsiedzi, kto na czym siedzi – dodała sentencjonalnie Rozalka. – Ot, na tamtego popatrzcie – pokazała niskiego, łysego jak kolano chłopinę, który przemykał się na tyłach sadu z jakimś zawiniątkiem przyciśniętym do piersi. – To nasz Makabrek półgłupi..
– Półgłupi, nie półgłupi, ale do wojaczki chętny – przygadała wiedźma.
– Jak każdy chłop prawdziwy.
Sierżant, nie wyczuwszy kpiny, z dumą wypiął pierś.
– Ej, do takiej prawdziwej wojaczki to on zupełnie niezdatny – zachichotała plebanicha. – Ani u jaśnie władyki nie służył, ani na zbójectwo nie chadzał. On jeno dużo gada.
– Co jest rzecz zwyczajna wśród tych, co nie wojowali – skwitował cokolwiek pogardliwie sierżant.
– A pomnicie, Babuniu, jak pan go kazali oćwiczyć? – ciągnęła Rozalka, bo lubiła pogadać o bliźnich. – Na turnieju to było, miał zbroi pana doglądać. A był tam szalbierz jeden, co kusze pokazywał.
– Plugawy wynalazek. – Sierżant splunął z odrazą.
– No, wyście są człowiek wojenny, na swym rzemiośle się znacie – przypochlebiła się sprytnie Rozalka. – Ale nasz biedny Makabrek? Tak go szalbierz zagadał, że za tę samostrzałkę przeklętą zbroję mu pańską oddał!
– Bechter, szłom pozłocisty, karwasze – wyliczała na palcach wiedźma. – Wszystko za nędzną kuszę.
– Uch, jak się jaśnie pan wściekli – Rozalka pokręciła głową. – Makabrka kijami otłukli, że mało całkiem nie skapiał. Ale on uparty straszliwie, jeszcze od pręgierza skowyczał, że czas rycerstwa się kończy…
– Oj, co wy powiadacie! – rechotał sierżant.
– Że na wojnie machiny zaważą – ciągnęła Rozalka – i wozy bojowe, żelazem okute. I latające jakieś…
– Jak byle wiedźma na miotle! – sierżant również postanowił błysnąć humorem.
Kobiety zamilkły gwałtownie. Darmo chłopina oczy wybałuszał, za nic nie mogąc pojąć, co skwasiło tak mile zaczętą znajomość.

– Więc sami rozumiecie, że wężowego drzewa tu nie ma – syknęła wreszcie Rozalka. – Niechby je nasz Makabrek w swe ręce dostał, już by nam owce i krowy w machiny wojenne przerobił, coby was stąd precz przegnać.
– Ano właśnie w tym sprawa – sierżant się natychmiast ożywił. – W tym właśnie trudność przeklęta. Niechby się nasz przemytnik z wężowym drzewem objawił, już byśmy go dopadli. Ale ścierwo jest sprytny – dodał z wyraźną pretensją. – Po palcach mu deptaliśmy, już mieliśmy chwytać i co? I z obławy się wymknął, i wyżej w góry pogonił, pewnikiem ma tu matecznik. Myślał, że się zlękniemy. – Zaciął gniewnie wargi. – Ale się srodze omylił. Tak długo będziemy czekać, aż wypłoszymy szubrawca.
– Dowódca tak postanowił? – zainteresowała się wiedźma. – A ile zamierza tu czekać?
– A ile będzie trzeba. – Sierżant dumnie wypiął pierś. – Ale wedle dowódcy to się, babciu, mylicie. Ja tu właśnie dowodzę.
– Wy? – zdziwiły się zgodnie Rozalka i staruszka.

Sierżant wydawał się nieco urażony w swej dumie, ale najwyraźniej uznał, że kłótnia z wiejskimi babinami jest poniżej jego godności.
– Nikt inny się w góry nie garnął. Nic dziwnego poniekąd po tym, jak książę pan… – zaciął się, zakłopotany.
– No, nie bądźcież nieużytek… – Wiedźma poufale dźgnęła go łokciem pod żebro, a że łokcie miała kościste, żołnierz się skrzywił boleśnie.
– Opowiedzcie, co zaszło – poparła ją natychmiast księża gospodyni, która wścibska była jak sroczka.
Uśmiechnęła się, zatrzepotała rzęsami i jęła zalotnie kręcić w palcach fartuszek.
Sierżant, zakłopotany, przestąpił z nogi na nogę.
– Myśmy są biedne wieśniaczki – dodała chytrze wiedźma. – I tak nic nie zrozumiemy.

Żołnierz łypnął na nią podejrzliwie, lecz wzrok mu zaraz zbłądził na wdzięki Rozalki. Przełknął ślinę. Mlasnął.Wiedźma świdrowała go wzrokiem, wyciągnąwszy wprzód chudą szyję, zupełnie jak sęp, zanim się rzuci na ofiarę.
– Co tu dużo gadać – zdecydował się w końcu. – Zdrajca ze żmijowego drzewa fujarek sobie nastrugał. A kiej je nastrugał, to sprzedał, chyłkiem pod zamkiem, na targu.
– Ale żeby fujarki? – nie kryła powątpiewania wiedźma. – I z nich co niby za bieda?
– Bo ją Kormak, bard nasz, łachudra – sierżant sapnął z odrazą – na zamek zaraz przywlókł. Jak przywlókł, to zagrał. Zaraz z wieczora, na uczcie.
Rozalce aż wystąpiły rumieńce.
– I co się dalej stało?
Sierżant ruszał wąsami jak rozjuszony chrabąszcz.
– A co się miało wydarzyć? Kormak w piszczałkę zadmuchał, książę pan z tronu zeskoczył, popod stołem się schował i gości po kostkach jął kąsać, wyjąc przy tym jak trzeba.
Rozalka załamała ręce.
– Bo, wykładacie sobie, jemu się zamarzyło, żeby być wolnym, jak wilcy – ciągnął z wściekłością żołnierz. – Taki pan, a taki głupi! I wstyd przed narodem jaki!
– Trza go było przytrzymać – poradziła wiedźma, może cokolwiek nieszczerze, bo z całego jej oblicza biła niezmierna uciecha z książęcego nieszczęścia.
– Jeno kto miał go chwytać? – żachnął się sierżant. – Jaśnie generał Kunik z dwórek welony zwlekał i insze fatałaszki, bo się w księżniczkę odmienił. I kto doń podejść próbował, tego brał zaraz za smoka. Wszystko przez to wężowe drzewo. I przez durnia Kormaka.
Plebanicha zachichotała.
– Co dalej generał czynił? – entuzjazmowała się wiedźma, którą niezwykle krzepiły opowieści o upokorzeniu bliźnich, zwłaszcza tych co możniejszych. – Na szpikulec nadziewał?
– A gdzieżby! Omdlewał jak baba, trzeba było go cucić – wyznał z niesmakiem sierżant. – Powiadam wam, świat nie widział takiego zberezeństwa. Bankier Hut trzosik precz cisnął i z szat pozłocistych się rozdział, po czym na rynek uciekł i koniec świata jął głosić. We włosiennicy biegał, w okna ludziom kołatał i grzechy im wypominał, a znał je akuratnie, więc chcieli go kamienować. At, co tu dużo gadać. Sędzia Geminus dziecięciem chciał zostać, więc zamiast zbrodniarzy łapać na stole się ułożył i nogami w górze machał. Rycerzy część zacność sparła, pognali szczuraków w lochach gromić i sławę wieczystą zdobywać. Inni w pogoni za złotem kupców na trakcie łupili. Błazen za księcia się przebrał i rozkazy wydawał, trzeba przyznać – poskrobał się z zakłopotaniem po czole – roztropne. Mnich wszystkim nawymyślał i w celi się zamurował, bo pustelnikiem chciał zostać, a nie dworskich grzechów słuchać. Księżna do obory pognała… – Splunął na ziemię.
– Krowy na wieczór wydoić? – podsunęła Rozalka, która wreszcie się mogła czepić czegoś znajomego, nadto gospodarska skrzętność pani ją osobliwie ujęła.Sierżant spojrzał na nią ponuro.
– Do parobczaków pobiegła – rzekł dobitnie. – I jeszcze głośno gadała, że z dawna miała ochotę. Ech, powiadam, sromota…
Księża gospodyni z przejęcia przyłożyła dłonie do policzków i pochyliła się ku sierżantowi, jeszcze lepiej prezentując pulchną panoramę dekoltu.
– Ale minęło to wszystko?
– Tyle że w dwa dni później – odburknął sierżant. – Księcia jaśnie pana trzeba było uwiązać jak, za przeproszeniem, burka, bo do kniei próbował umykać, swobody chciał zakosztować. A księżna jaśnie pani… – machnął ze znużeniem ręką. – Ech, szkoda nawet gadać. Lecz ledwo do siebie doszli, w góry nas posłali, coby przemytnika łapać i żmijowe drzewo precz spalić. A on, ścierwo cwane, po wądołach nas ciągał, pogoni się wymykał, aż wreszcie aż tutaj zalazł. Tak i my jesteśmy. I, póki trza, zostaniemy – dokończył z mocą.

***

Przez następną niedzielę żołnierze snuli się zatem po Wilżyńskiej Dolinie, bacznie wypatrując wszelakich oznak przestępczego procederu. Najęli świniopasa, żeby ich po wądołach prowadzał. Rozpytywali ludzi, przetrząsali pasterskie szałasy na wysokich łąkach, zaglądali do obórek i kłuli pałaszami sterty siana na łąkach. Wszystko na darmo. Niby kmiecie odpowiadali grzecznie, że owszem, grasuje po okolicy przemytnik, w szmuglu niezwykle wprawny, co wszelkie magiczne cuda potrafi spod ziemi wydobyć. Nikt go jednak nie widział i po większej części było to jedynie gadanie, jakim się ludziska w karczmie wieczorami trudnią.Lecz sierżant nie ustępował. A wieczorami, utrudzony jak zwierzę, przyłaził na plebanię, gdzie stołek w kuchni wygrzewał, winko z piwnicy popijał, suchą kiełbasą zakąszał i tęsknie się wgapiał w Rozalkę. Wilżyńscy kmiecie wszelako nie rozczulali się zbytnio. Wspomnienie księcia na postronku nie rekompensowało obecności jego sług, którzy podkradali z kurników drób i podszczypywali baby na drodze do świątyni. Nie, niebawem wieśniacy mieli tak bardzo dosyć nieoczekiwanych gości, że radzi by sami przemytnika wydali, byle się go precz pozbyć.

Gdyby tylko go znali…

Wreszcie pewnego wieczora delegacja wilżyńskich kmieci zameldowała się w wiedźmim obejściu.
– Trzeba, żeby już poszli – zagaił Szyszek, który był najzasobniejszym gospodarzem we wsi.
– Oj, trzeba, moiściewy, trzeba – zgodziła się pogodnie wiedźma. – Jeno że, ścierwa, nie chcą.
– Owce już wyrzynają – oznajmił ponuro Osęk. – Niedługo i krowy nam zeżrą.
– Może byście, Babuniu – Szyszek uśmiechnął się przymilnie – tego przemytnika im dali? Wtedy precz sobie pójdą i znów będzie jak dawniej.
– Ba! – rzekła filozoficznie wiedźma. – Kiedy go wcale nie znam.
– A musi być prawdziwy?! – rozdarł się nerwowo Szyszek. – Choćby ze spróchniałego kija go zróbcie. Toć przecież potraficie.
– Kiedy jestem ciekawa – wyznała bezwstydnie starucha – kto z księciem tak narozrabiał.
Kmiecie porzekali paskudnie, że wiedźma jest nieużyta i zramolała na starość, ale nic zrobić nie mogli. Zatem, jak było w zwyczaju, popędzili do karczmy zapijać rozgoryczenie. A w karczmie Makabrek się czaił, pełen świetnych pomysłów. Gadali, gorzałkę pili, aż wreszcie tuż nad ranem wilcze doły poszli kopać, coby żołnierzy wystraszyć.
– Szczęście doprawdy prawdziwe – relacjonowała potem wiedźmie Rozalka – że z tego opilstwa wszystko im się splątało i – zamiast na trakcie – na ścieżce do Szyszkowego pastwiska te dziury pokopali. Gałęźmi je obłożyli i trawą przysypali, że nic się nie dało poznać. I kiedy pastuchowie o brzasku bydło tamtędy pędzili, najpiękniejszy Szyszkowy buhaj w dół wpadł i kark sobie skręcił.
– Ten czarny z gwiazdką na czole!? Tuzin srebrnych groszy kosztował!
– No i dlatego Szyszek jak giez wściekły. Obiecał, że jak Makabrka dopadnie, to mu osobiście kark skręci, nawet nie czekając żołnierzy.
– Przynajmniej spokój by nastał – westchnęła stara. – Wojny nam tutaj nie trzeba.

Po owym wydarzeniu w wiosce uspokoiło się trochę, bo Makabrek, nieco przelękniony zapowiedziami Szyszka, zaszył się w Masłomęckiej Puszczy. Sierżant tymczasem nie dawał wciąż za wygraną. Tak tropił, przemytnicze kryjówki przetrząsał, że wreszcie na odcisk nastąpił temu, komu trzeba.

***

Dźwięk fujarki opadł na wioskę dobrze już z wieczora. Słabiuśki był i dochodził z daleka, ale dotarł, gdzie trzeba. Wkrótce wilżyńscy wieśniacy wylegli tłumnie na gumna. Tego, co potem się działo, nikt nie chciał za bardzo pamiętać. Nawet nieszczęsna Rozalka, którą sierżant przydybał, jak dziecko sąsiadce podkradła i chyłkiem na księżówkę niosła. Inni rozswawolili się bardziej. Szyszek w poszukiwaniu ukrytych skarbów ziemię na cmentarzu rozkopał, zmarłym pierścionki pościągał. Zacne, zasiedziałe matrony do stawu utopców skakały. Pleban na dzwonnicę się wdrapał i parafianom wygrażał. Trzy chałupy spalono, dziewki dwie zbałamucono, a ryjów obitych i żeber złamanych nikt nawet nie próbował zliczyć. Jednakowoż należy przyznać, że wilżyńskie marzenia były poczciwe i swojskie i nie umywały się nawet do wszelkich dworskich sprośności. Wojsko też o nie dbało. Sierżant żołnierzy zebrał i ku pastwisku pospieszył, skąd dźwięk fujarki dobiegał.
– Nic żeście nam nie pomogli – łkała następnego ranka Rozalka.

Czar przez nockę już zelżał, ale wstydziła się bardzo, że wszyscy dokładnie widzieli, jak bardzo jej doskwiera bezpłodne stadło z plebanem. Sierżant też nie był w sobie. Dobrze przed brzaskiem powrócił, ale całkiem niepyszny i z pustymi rękami. Teraz na plebanii siedział i wcinał pierogi z kapustą, żeby smak porażki przygłuszyć.
– Dajże już, babo, spokój – ofuknął ją z pełnymi ustami. – Nic ci się przecież nie stało.
– Ale żem się zbłaźniła – załkała rozpaczliwie Rozalka.
– Bo dzieciaka szukałaś? – wzruszył ramionami sierżant. – To i przestań chlipać. Chłopa se lepiej znajdzij – mimowolnie wypiął pierś – nie tego klechę lichego.
Rozalka natychmiast otarła fartuszkiem oczy. Lecz pod jej świdrującym spojrzeniem sierżant spokorniał nagle i nos nad talerzem pochylił. Plebanicha zasępiła się. Gniewała ją coraz bardziej jego niemrawość. Bo niby się gościł, z garnków wszystko wyjadał, a podszczypywał czasami, ale nic więcej.
– A czemu się plebana czepiasz? – fuknęła. – Przynajmniej był tutaj z nami. A tyś, zdrajco sromotny, ogon zadarł i precz pognał.
– Toć rozkaz był! – huknął sierżant, lecz minę miał całkiem nietęgą. – Przemytnika rozkaz był łapać!
– Aleś go wszak nie złapał! – wydarła się plebanicha. – I co dalej? Chcesz w osadzie wciąż siedzieć, zadek na zydlu wygrzewać, póki on znowu nie zagra? A z nami co niby będzie?
Żołnierz łypnął na Rozalkę, bardzo wilgotnie i rzewnie. Ale wciąż milczał. Księża baba wparła pięści pod boki.
– No, skoro rozkaz ważniejszy, to precz i fora ze dwora! – rzuciła z zajadłością w głosie, na jaką może się zdobyć jedynie zawiedziona niewiasta. – I nie pokazuj się więcej, bo warząchwią popędzę!

Jak się wnet okazało, Rozalka nader udatnie odgadła zamysły sierżanta. Nadal tkwił w wiosce, chociaż może po wypędzeniu z plebanii humor mu nieco zwątlał. Zapewne z tego powodu jeszcze zajadlej niż wprzódy ganiał za przemytnikiem. Wszystko jednakowoż na darmo. Przemytnik, bydlę przemyślne, jakby pod ziemię się zapadł, a piosnka piszczałki wszędzie umiała się wcisnąć i wilżyńscy obywatele doświadczali jej coraz dotkliwiej.
– A wam czemu nic nie szkodzi? – rozdarła się pewnego wieczoru Rozalka na widok żołnierzy, którzy spokojnie biesiadowali u studni.
Miała powody do złości. Poprzedniego wieczora znowu ktoś w piszczałkę dmuchał i plebana na świątobliwość sparło, nie pierwszy zresztą raz. Bo marzenie miał czcigodny duszpasterz proste: chciał obowiązki swe względem bogów i współziomków spełniać jak należy. Sęk w tym, że w nabożnym zapale gąsiorki z nalewkami tłukł, jadło ze spiżarni na poczet przyszłych postów wywalał, po grzbiecie się dyscypliną okładał. A już najbardziej Rozalkę bolało, że ją od nierządnic wyzywał i kijem z księżówki precz pędził. Bo niby rozumiała, że to czar tylko paskudny, ale gdzieś w głębi duszy miała mu za złe. Ostatecznie mógł marzyć o czymś innym.

Jak na przykład młynarski pomocnik, z wyglądu przygłup kompletny, który, jak się okazało, machiny powietrzne klecił i z młyna razem z nimi skakał. A, co nader ciekawe, kiedy melodia umilkła, dalej był głupi jak wprzódy. Rozalka nijak tego nie pojmowała. Nie pojmowała też, dlaczego sierżant zasępił się nagle i w zakłopotaniu przestąpił z nogi na nogę.
– A bo my marzeń nie mamy! – wypalił wreszcie.
Plebanicha ze zdumienia aż na murawie przysiadła.
– Jakże tak? – wyjąkała. – Ani jednego?
– Ano, zwyczajnie! – huknął sierżant, którego jednakowoż też własny defekt kłopotał, bo z zawstydzenia przeszedł płynnie do złości. – Ani dudu nie mamy.
– A co to, już nie wolno? – odezwał się chudy, dziobaty żołnierzyk.
Ale Rozalka, trzeźwa, wiejska baba, pozbierała się prędko.
– Tobie może i wolno – ofuknęła chudzielca. – Ale z nim – przeniosła oskarżycielskie spojrzenie na sierżanta – insza sprawa.
Dowódca aż się cofnął, bo wręcz kipiała złością. Rozalka podniosła się z wolna. Wytarła ręce o fartuch.
– Znaczy się te knedliki… – z emocji głos się jej plątał – pieczenie zeżarte, kołacze, bitki, kiełbasy, wszystko całkiem na darmo? Cięgiem w komorze mi siedzisz, do grzechu bezustannie namawiasz, a marzeń żadnych nie masz? Ani najmniejszego?
Sierżant pokraśniał na gębie.
– No cichajże, niewiasto – zaburczał, ale bez przekonania, bo winę swoją rozumiał.
Ale Rozalka nie zamierzała słuchać.
– A żebyś zdechł! – wrzasnęła, po czym z rozmachu strzeliła go w pysk i poszła.

***

Następnego dnia działo się jeszcze gorzej. Wprawdzie świniopas wywiódł żołnierzy do Wdowiego Lasku – sierżant nadrabiał miną, ale rad był zejść Rozalce z oczu – więc gdy dopadła ich magiczna melodia, nie za wiele dobiegło jej do wioski. Tylko dwóch skrzętnych gospodarzy, co siano poszli grabić, znienacka odrzuciło grabie i nad strumyk pognali, po czym łódź na wodę ściągnęli i do środka siedli, bo, jak opowiadano potem, zawżdy mieli marzenie, coby lądy nowe odkrywać i pożeglować na skraj świata. Jeno że łódź była dziurawa, więc tuż przed wyjściem z Doliny na dno jak kamień poszła. Jeden chłopek się skąpał, lecz żywy na brzeg wylazł. Drugiego nurt całkiem porwał. Pleban potem powiadał, że wszystko to kara boska, bo w dzień święty grabili, zamiast w świątyni się modlić.
Ale kmiecie mieli już serdecznie dosyć. Żołnierskie łupiestwo dałoby się jeszcze jakoś znieść, ale ta wstrętna magiczność do cna im obrzydła. Niby każdy rozumiał, uraz się starał nie trzymać, ale nie szło to łatwo. Bo jakże znieść, jeśli twoja baba, jak się znienacka okaże, w utopcach zagustowała?
– Toć lepiej niż gdyby w sąsiedzie – oznajmiła filozoficznie wiedźma, kiedy narodek się przywlókł, coby znów ponarzekać.
– A wy się, Babuniu, nie śmiejcie – prychnął węglarz, posiadacz niefortunnej połowicy. – Już żyć w Dolinie nie idzie.
– I z dzieciskami trudno – poparła go chuda Emka. – Zmawiają się, co mają zamarzyć, kiedy znów piszczałka zapiszczy.
Wiedźma uśmiechnęła się kwaśno. Emka miała nader liczną progeniturę, obsmarkaną, brudną i wiecznie głodną. Wybierały gawronom jajka, goniły w malinach kury, a jeśli jakiś łatwowierny burek zaplątał się do ich obejścia, wnet go przerabiały na smalec. Nie, większość wilżyńskich gospodarzy nie żałowałaby wcale, gdyby melodia piszczałki poskromiła je nieco.
– Wczoraj nad świątynią latały – zapiszczała z oburzeniem sąsiadka. – Całe ich było stado. A co przy tym krzyczały – przyłożyła dłonie do rozognionych policzków – wymówić wręcz trudno.
– Mój wnuk na dzwonnicy został. – Szyszek przepchnął się pomiędzy sąsiadami. – Rękami cięgiem macha i nijak nie daje się ściągnąć, bo to, powiada, niech znów fujarka zapiszczy, a on się na dobre odmieni, bo człekiem być nigdy nie chciał.
Tu jeden czy drugi z sąsiadów uśmiechnął się półgębkiem, a ktoś bardzo bezczelny nawet zachichotał otwarcie, bo wszyscy w wiosce wiedzieli, że miał za synową rusałkę. Co tu się wzdragać i dziwić, że wnuczek przy pierwszej lepszej okazji pokazał prawdziwą naturę. Ale cudze nieszczęścia nie rekompensowały im własnych strat.
– Dość już tego! Wystarczy! – rozlegało się zewsząd.
– Żołnierze za wikt dobrze płacą – zauważył świniopas.
Siedział pod kępą łopuchów i uśmiechał się głupawo. Płowa, krzywo przystrzyżona grzywka opadła mu na oczy.
– Chyba że tobie, siermięgo – ofuknął go srogo karczmarz – bo ich po okolicy ciągasz.
– Do grotów ich jutro zabierę – pochwalił się świniarczyk. – Tam towar przemytnicy składają.
Kmiecie zaszemrali między sobą.
– Niechże już szubrawca znajdą – westchnął ciężko Szyszek. – Tak dalej żyć się nie da.?– To nie jest rzecz poczciwa tak wiedzieć, co w człowieku siedzi – poparł go Gapcio. Był to chłopina dorodny, na gębie obrośnięty jak niedźwiedź, ale naiwny niezmiernie. Od dobrych dwóch lat usiłował upędzić najmocniejszy w górach bimber. Gąsiory nowe wymyślał, filtry dodatkowe obmyślał, cedził, zacier rozcierał – a wszyściuteńko na darmo. Bo pod żmijową melodią tak się biedaczek pogubił, że zacier precz porozlewał i jeszcze ziomkom się chwalił, że teraz trucizny chce warzyć i wszystkim wkoło pokaże, co w niego dotąd wątpili.
– I żeby insi wiedzieli! – wykrzyknął z mocą Osęk.
– Babciu – Szyszek przybliżył się do wiedźmy i dyskretnie zabrzęczał sakiewką – sowicie zapłacimy.
– Wszyscy się dorzucili – dodał ponuro karczmarz. – Aby z tym magicznym plugastwem skończcie.
Stara błyskawicznie pochwyciła zdobycz.
– Drugie tyle, jak żołnierze pójdą – zastrzegła się pospiesznie.
Chłopi przytaknęli bezzwłocznie. Po prawdzie zgodziliby się na wszystko, byle uciszyć melodię.
– A jak przemytnika dopadną, niechże mu kark chwacko skręcą – zażyczył mściwie Szyszek. – Za naszą i waszą krzywdę!
Wiedźma tylko się uśmiechnęła ponuro.

***

Następnego dnia w wiosce wyczuwało się nastrój uroczysty jak przed procesją. Karczmarz rozdawał darmowe piwo. U Szyszka szykowano się do świniobicia. A wszystko po to, żeby uczcić wypędzenie intruzów. Sierżant, biedaczek, nic nie rozumiał. Z pewną siebie miną maszerował na czele oddziałku, przekonany, że dzisiaj uda mu się dopaść przemytnika. Tylko świniopas wyglądał nieszczęśliwie. I on jeden się nie zdziwił, kiedy tuż przy grotach zastąpiła im drogę staruszka z nieodłączną stertą chrustu na plecach.
– Moiściewy, zabłądziliście? – powitała ich swojsko.
– Wy stąd, babciu poczciwa, idźcie. – Sierżant konfidencjonalnie ujął ją za łokieć. – Tu nieprzyjemnie będzie.
Świniopas, człowiek roztropny, jął się chyłkiem cofać pomiędzy zarośla.
– Kiedy jagódki zbieram… – zaprotestowała wiedźma. – A wy czego szukacie?
Jeden z żołnierzy chyłkiem pokazał za jej plecami, że starowinka jest ani chybi niespełna rozumu.
– Niegodziwego człowieka.
– Ano, chadzają tu tacy – zaskrzeczała wiedźma. – Tam wysoko jest ścieżka – zakrzywionym paluchem pokazała na rozszczepioną piorunem sosnę, która rosła tuż przy wejściu do groty.

I wtedy, bez ostrzeżenia, rozległa się melodia żmijowego drzewa. Ale tym razem nie było piszczałki. Wiatr podniósł się, zaświstał w konarach uschniętej sosny, budząc melodię, która jak wąż owinęła się wokół skalistego zbocza, opadła w głąb doliny, podpełzła ku żołnierzom. Przy wejściu do groty coś zaszurało. W promieniach zachodzącego słońca błysnął trójkątny łeb.
– Żmij! – zakrzyknął sierżant. – Bij, zabij plugawą maszkarę!
Dalej wszystko potoczyło się jak trzeba. Wicher duł, zawodził przeraźliwie w konarach zeschłego drzewa. Żmij syczał i ogniem zionął, żołnierze zaś osadzali go zewsząd i rohatynami bodli. Wreszcie, po długim boju, serce potworowi przebili. Sierżant do ścierwa doskoczył, łeb gracko odciął żmijowi i podkomendnym pokazał. Lecz ledwo do góry go uniósł, w miejsce gadziego – ludzki łeb w ręku trzymał.
– Zgiń, przepadnij, maro! – zawołał w wielkim strwożeniu, patrząc, jak korpus potwora zrzuca gadzią łuskę i ludzkie przybiera kształty.
– To taki był ten przemytnik! – zawołała spomiędzy krzaków jagódek wiedźma, która obserwowała walkę z bezpiecznej odległości. – Nic dziwnego, że czas taki nie mogliście go złapać.
Sierżant pochylił się, kijem rozgarnął koszulę pod szyją zmarłego i aż zakrzyknął z uciechy, kiedy dostrzegł piszczałkę zawieszoną na rzemieniu.
– To takie to było ścierwo! – oznajmił z dumą. – Hej, ogień mi tu zażegnąć! – pogonił podkomendnych. – I drzewo natychmiast spalić, a wejście do jaskini zawalić. Kto wie – dodał roztropnie – jakie tam bezeceństwa jeszcze poczwara ukryła.
Jak zarządził, uczynili. Krzątali się bardzo szparko i zanim nastała ciemność, gotowi byli do drogi.
– Książę pan na nas czeka – oznajmił, poklepując się po torbie, w której miał odcięty łeb potwora.
– Rozalka oczy wypłacze – zauważyła wiedźma.
– Ja żołnierz jestem, nie cieśla – odpowiedział twardo sierżant. – Mus mi obowiązek wypełnić.
Kiedy odeszli, wiedźma zgarbiła się i powlokła do wioski. Na kładce nad strumykiem zauważyła świniarka. Przycupnął na kamieniu, gałązkę kozikiem strugał, podczas gdy świńskie stado pasło się spokojnie wokół.
– Natrudziliście się, wiedźmo – powiedział nieprzychylnie.
– Niełatwo o dobrą zabawę – rzekła obojętnie wiedźma. – Lecz trudu było niewiele, ot, korzeń mandragory, dwie krople wężowego jadu i całe ochędóstwo.
– A to się sierżant zdziwi, kiedy torbę odemknie i korzeń przed księciem wyjmie.
– Cóż, przemytnik był chytry – uśmiechnęła się wiedźma. – Mógł się w węża odmienić, a więc i w korzeniu ukryć. Sierżant łatwo uwierzy, a książę i naród za nim. Widzisz – przeniosła na świniarka spojrzenie oczu, ze starości zmętniałych, lecz przecież osobliwie bystrych – wszyscy mają marzenia. Niektórym dość wężowego drzewa, lecz inni chcą mieć je na jawie. Sierżant tropił potwora, aż wreszcie dopiął swego. Ty też miałeś godziwą swoją zabawę, ale już wystarczy tego. Świniopas uśmiechnął się krzywo.
– Tacy zazdrośni jesteście? Wadzi wam cudza magia?
Wiedźma popatrzyła na niego ciężko.
– Oj, synku, taki jesteś sprytny, a taki durny. Magia zagarnia wszystko, nie da się jej oszukać. Bierze twoje marzenie i je wywraca na nice. Księcia zamienia w wilkołaka, a księżnę – w ladacznicę. A świniopasa w…
Świniarek na równe nogi podskoczył, aż poprzestraszane świnie zbiegły się wokół niego. Trzęsły się, pokwikiwały, zupełnie jakby próbowały dodać panu ducha.
– Wy tak z przekory gadacie! – zakrzyknął, wymierzając oskarżycielski paluch z wiedźmę.
Stara zaśmiała się tylko.
– Nie, synku. Ja tylko cię żegnam i drogi szczęśliwej życzę. Dolina dla ciebie za mała.
Przyglądał się jej podejrzliwie oczami zmrużonymi w dwie szparki.
– Posmakowałeś magii – ciągnęła wiedźma – i posmakowałeś marzenia. Już nie poprzestaniesz na świniach. Znowu pójdziesz w doliny, znowu narobisz hałasu. A potem coś ze sobą przywleczesz, co będzie groźniejsze niż sierżant i jego gromadka wałkoniów.

Jej oczy pałały na żółto. Świnie rozkwiczały się głośniej. Świniarczyk w obronnym geście przystawił do ust piszczałkę. Lecz choć dmuchał co tchu, drewno pozostało nieme.
– Twój czas tutaj dobiegł końca – powiedziała cicho stara. – Znajdziesz inne zajęcie, hen, okrutnie daleko od Wilżyńskiej Doliny.

Pochyliła się i szybko zebrała z mostku garstkę strużyn. Żmijowe drewno zalśniło w jej palcach jak złoto. Uniosła je do ust, na pył utarła w dłoniach, a potem dmuchnęła nim świniarkowi w oczy. Ten zakrztusił się, rozkaszlał, łzy mu do oczu nabiegły. A kiedy je wreszcie otarł, wiedźmy na mostku nie było. Nie było także ścieżki prowadzącej do wioski ani znajomych szczytów. Stał w obcym, rozświetlonym słońcem lesie, a świnie tłoczyły się wokół niego, pokwikując ze strachem.

…KONIEC?

Otóż nie! Specjalnie poprosiliśmy autorkę o „otwarte” zakończenie. Po co? Bo liczymy, że to wy dopiszecie, jak potoczyły się dalsze losy przemytnika. Najlepsze teksty (maks. 3000 znaków) opublikujemy na naszej stronie WWW. Naturalnie nie obejdzie się i bez nagród dla autorów owych tekstów.

Czytelnicy i czytelniczki – do piór! Teksty ślijcie na adres cdaction@cdaction.pl, w tytule umieśćcie PRZEMYTNIK-KONKURS. Termin nadsyłania prac upływa 1.05.2011.

I kilka słów o autorce:

Anna Brzezińska – ur. 1971 w Opolu, polska pisarka fantasy. Absolwentka Instytutu Historii KUL oraz absolwentka i doktorantka mediewistyki Central European University w Budapeszcie. Debiutowała w roku 1998 opowiadaniem „A kochał ją, że strach”, opublikowanym w „Magii i Mieczu”, za które otrzymała Nagrodę im. Janusza A. Zajdla. Nagrodę tę otrzymała również za powieść „Żmijowa harfa” i za opowiadanie „Wody głębokie jak niebo”. Znana głównie jako autorka cyklu powieści o zbóju Twardokęsku oraz opowiadań o Babuni Jagódce, wydanych w zbiorze „Opowieści z Wilżyńskiej Doliny”.

29 odpowiedzi do “Anna Brzezińska – „Wężowe drzewo””

  1. Opowiadanie napisane specjalnie dla czytelników CD-Action z okazji 15. urodzin pisma. Podobieństwo imion (i nie tylko) niektórych postaci do redaktorów CDA nie jest przypadkowe. A zaczyna się tak…

  2. Dorga redakcjio dało by sie to wzucic do sciagniecia w pdf 🙂 ? pozdrawiam.

  3. „I przez durnia Kormaka.” xD

  4. wy myślicie, że ktoś to przeczyta? : D

  5. Mi sie podoba 🙂

  6. Valentine69 14 marca 2011 o 15:30

    @dwa komentarze pod dołem….|Znalazło się dwóch analfabetów. pierwszy niczym kumpel z klasy, gdy zobaczył pewną książkę żekł:|”Ja bym się na okładce zatrzymał”|A drugi; kolega para-cośtam niech sam napisze…proszę czekamy. Podziel się swoimi wypocinami, ja chodzę do 3 technikum i niewiem czy napisałbym coś lepszego. Więc czekam aż mi kolega udowodni

  7. Valentine69 14 marca 2011 o 15:31

    @maciek wskoczyłeś w złym momencie mój komentarz nie do ciebie był dedykowany (żeby nie było ;D)

  8. Valentine69 14 marca 2011 o 15:34

    A jeśli Pani Anna jeszcze coś naskrobie walić do mnie na pw, z chęcią poczytam

  9. Opowiadanie bardzo fajne przeczytałem je pewnie jako jeden z nielicznych (Makabrek najlepszy 😛 ). w konkursie chyba wezmę udział jak znajdę trochę czasu 😉

  10. ja sobie wydrukowałem i wieczorem przeczytam, kto wie może coś dopiszę.. Z polaka mi właściwe idzie jak narazie bardzo dobrze.;)

  11. szacunek dla autorki : hmm Makabrek ^^

  12. No myślę, że dodadzą to jako dodatek do CDA

  13. Fajne opowiadanie. Tylko dlaczego podpis pod obrazkiem brzmi Wężowa Skóra? Chyba powinno być Wężowe Drzewo ?

  14. Nie wiem, czemu, ale Jaśnie Generał Kunik mnie zabił xD

  15. Pół strony przeczytałem. Zgadzam się że opowiadanie jest ok, ale jakoś nie wytrzymałem 🙂 .

  16. Fajne jednak ja wole bardziej wyraziste klimaty np: Andrzeja Pilipiuka albo Jacek Komuda. To było dla mnie za mało wciągające i te 3000 stron… BRRR…!!!

  17. Ciekawe, nawet bardzo ciekawe opowiadanie. Ale to zakończenie- wolę happy end’y ;p już wiem co zrobię ze świniopasem w mojej końcówce 😉 a poza tym to zostało jeszcze kilku redaktorów których można „użyć”.

  18. @Vetos nie 3000 stron tylko 3000 znaków.

  19. Stronę przeczytałem, dalej mi się nie chce, wolę jednak papier 😀 Może będzie w CDA jako dodatek to przeczytam, jak nie to trudno

  20. Już wydrukowane,bo czytanie na komputerze tekstu dłuższego niż jedną stronę strasznie mi męczy oczy (Czytaj zaraz zaczynaj mi łzawić). Wieczorem przeczytam,a jutro wyrażę opinię.

  21. Przyznaję,jest to pierwsze opowiadanie tej autorki.Nawet zacne,choć już dawno w tych klimatach nie siedziałem a i wcześniej głównie przy Pilipiuku,trochę Kossakowskiej i Piekary łyknąłem a większość to chyba jednak zagranicznych.Ważne że pani Brzezińska natchnęła mnie do powrotu do książek ;p

  22. Za miesiac wrzucimy je na cover jako pdf. jakby kogos czytanie na kompie meczylo.

  23. @pararocker – nie rozśmieszaj mnie, proszę…

  24. @Smuggler Heheheh

  25. @Smuggler- Nadszedł czas książek 🙂 !

  26. @Smuggler Fajnie, bo patrząc po pierwszej stronie klimat jest super 😀

  27. @pararocker|Wskaż mi byle przeciętnego ucznia 8 klasy, który napisał sagę w podobnych klimatach i z podobnym rozmachem, tak jak to Pani Brzezińska zrobiła 😉

  28. A można wysłać np 2 alternatywne zakończenia? I czy one mają być zapisane w 2 odrębnych plikach? I w jakim formacie najlepiej? RTF czy DOC, DOCX?

  29. No i co z tym konkursem? Umarł?

Dodaj komentarz