Ta kultowa strategia to mój sposób na odpoczynek. I choć nie spodziewam się po Ubisofcie niczego wielkiego, tak tęskno mi do Anno
Już ponad pół dekady czekam na nową odsłonę Anno. Jako że to szmat czasu, a seria stanowi ważną część mojego (nie tylko gamingowego) życia, do wyposzczonego umysłu wkradła mi się zwykła, ludzka i początkowo niewinna tęsknota. Przez lata, kiełkując i wzrastając, przybrała kształt dolegliwości na tyle istotnej, że postanowiłem się z nią rozliczyć, przeanalizować ją, oswoić. Cóż innego mi pozostało?
Niedawna zapowiedź nowej odsłony serii, Anno 117, sprawiła, że tęsknota przerodziła się w ordynarne: „Dawać mi już tę grę!”. Środkiem zaradczym miała być sesja z Anno 1404 czy 1800, która w moim mniemaniu przyniosłaby ukojenie, choćby na chwilę łagodząc objawy owej gwałtownej potrzeby. Uświadomiła mi jednak jedynie, jak złożonym zagadnieniem jest nostalgia. Ta w ostatnich latach przechodziła trudny okres – nieustannie szarpana i wyżymana niemal do cna przez twórców gier, filmów, muzyki, stała się nieodłącznym elementem dyskursu o kreowaniu tychże treści, ich konsumowaniu i rozpowszechnianiu.
Jak dobrze wiemy, wszystko, co ludzki umysł mógł nam w obszarze kultury zaoferować, zostało już wymyślone, śmierć autora okazała się faktem, więc wtórność i szarpanie sentymentalnych strun to aktualnie coś, nad czym przeszliśmy do porządku dziennego, nawet jeśli stojące za tym procederem mechanizmy wykorzystuje się często z premedytacją i cynizmem. Z Anno jest jednak inaczej.
Co zrobimy z tęskniącym marynarzem?
Anno to stan ducha, to świadomy trans, w który z przyjemnością się wprowadzam, to urok, pod którego wpływem znajduję się od lat. Oczyszczam umysł, odcinam się od rzeczywistości, otrzepuję z grubej warstwy gromadzącego się na co dzień stresu, ilekroć tytuł odpalam, choćby po to tylko, by pożeglować wśród wysokich fal ku skąpanej w słońcu wyspie. Anno to patent na relaks i pokłady pozytywnych bodźców, zakopanych tak płytko, iż uzbrojony zaledwie w dziecięcą łopatkę zdołałbym się do nich dobrać. Doszukiwanie się tutaj jakiejkolwiek nostalgicznej przynęty byłoby błędem – seria od lat stara się jedynie nie stracić tego, co czyni ją wyjątkowym.
Z podziwu godną konsekwencją, podobną tej nakazującej trzymania się enigmatycznej „nine rule”, cykl kultywuje immanentną sobie sielskość, audiowizualny i gameplayowy odpowiednik przyjacielskiego uścisku, jaki ofiarowuje graczowi. Wśród tego kojącego bigosu uczuć nostalgia to zaledwie jeden z wielu bodźców wprowadzających nas w przywołany wcześniej stan. Nawet jeśli nie zagrywacie się w tę serię od lat, nie wiążą was z nią wspomnienia coli, „pitcy” i beztroski czy wakacyjnych seansów, Anno ma ukrytą moc pobudzania tych części naszego mózgu, które zdają się za produkcję nostalgii odpowiedzialne.
Tak oto pod kopułą mojej świątyni myślenia przyszły na świat one – newstalgia i fauxstalgia. Oba z tych nowożytnych tworów to zarówno skutek, jak i przyczyna oczekiwania na Anno 117. Czym właściwie są owe inkarnacje znanej nam nostalgii? Początków ich odkrycia, nazwania i wyszczególnienia możemy doszukiwać się w erze postcovidowej, czyli relatywnie niedawno. Newstalgia eksponuje tęsknotę za czymś minionym, czymś, co chcielibyśmy, aby zaistniało w warunkach aktualnej rzeczywistości w nowym, świeższym wydaniu (stając się pożywką dla remake’ów i remasterów, a jakże).
Fauxstalgia natomiast jest uczuciem nieco bardziej abstrakcyjnym, bo skierowanym w stronę wydarzeń, epok z przeszłości, w których nie uczestniczyliśmy bądź uczestniczyć zwyczajnie nie mogliśmy, ale z jakichś powodów łaczy nas z nimi sentymentalna więź. W obydwu przypadkach nadchodząca rzymska przygoda szykowana przez Ubisoft jest dokładnie tym, czego potrzebuję.
Nie damy biedakowi żadnych szans
Seria Anno, mając w swoim DNA realia raczej historyczne, po skoku w bok w objęcia futuryzmu wydała na świat zjadliwe 2070 oraz chłodno przyjętego przez fanów bękarta 2205. Pozwoliło to na pewne otrzeźwienie developerów odpowiedzialnych za rozwój marki. Skutkiem okazał się powrót do korzeni i starych rozwiązań w Anno sygnowanym rokiem 1800, a wydanym w 2019. Sądząc po jego sukcesie, decyzja była jak najbardziej słuszna i nie sądzę, by Blue Byte chciało w tym momencie ryzykować kolejnymi odstępstwami od znajomej, sprawdzonej i magicznej formuły.
Nie spodziewam się po Ubisofcie ułańskiej fantazji. Ten bowiem udowodnił już, że gdy wjedzie na właściwe tory, nie lubi eksperymentów. Przykład? Assassin’s Creed, który na dobre przyjął kształt znany z Origins, po tym jak twórcy osadzili serię na solidnych openworldowych fundamentach (Mirage jako wyjątek tylko potwierdza tę regułę). Anno 117 to przypadek ze wszech miar podobny – zmieniamy realia, nie rdzeń rozgrywki.
Jednocześnie jako entuzjasta antyku w każdym wydaniu, formie i ilości… cóż, żywię niemały sentyment do czasów, w których przyjdzie nam niedługo rozwijać żagle i kolonizować kolejne – śródziemnomorskie oraz angielskie – wysepki. Powrót do znanej ze szkoły, książek, małych i dużych ekranów kultury starożytnych Rzymian czy Greków to dla mnie zawsze okazja do napawania się ich wyidealizowanym światem, cywilizacją, społeczeństwem. Hodowania tej abstrakcyjnej tęsknoty do epoki, od której dzielą mnie milenia.
Zapewne opieranie swoich oczekiwań na newstalgii i fouxstalgii to woda na młyn dla łasych na moje pieniądze finansistów i mistrzów Excela z Ubi, jednak dopóki Anno jest tym samym baśniowym tworem, który kocham, dopóty godzę się na kapitalizowanie moich uczuć.
Czytaj dalej
Człowiek, którego ścieżki kariery inżynieryjnej i tej nieco bardziej abstrakcyjnej, dziennikarskiej oraz literackiej, nieustannie się przecinają. Gdy jest szansa, zbacza z obydwu i skręca na bezdroża, wsłuchując się w odgłosy dzikiej natury oraz muzyki niedocenionych mistrzów komponujących dla przemysłu gier wideo. Od kilku lat zdziera klawiaturę na łamach CD-Action i GRYOnline.pl, a od niedawna również zabiera głos w ramach podcastu Grywagacje. Psychofan gier typu hack'n'slash oraz cyklu Anno.