Business wars – Jack Tramiel i wojna Atari vs. Commodore

Powyższy wstęp brzmi to jak scenariusz filmu Kurosawy albo Georga Lucasa? A to przecież historia, którą całkiem niedawno napisało życie. Pierwsze imperium zwało się Commodore, drugie – Atari, a demiurgiem był niejaki Jack Tramiel. Zresztą pochodzący z Polski. Zasiądźcie zatem wygodnie w fotelach i posłuchajcie sagi o wielkiej wojnie (która nigdy się nie zmienia).
Dawno, dawno temu
Gdy w latach 40. poprzedniego wieku skonstruowano takie maszyny, jak Colossus czy ENIAC, nikt nie przypuszczał, że owe wielotonowe „mózgi elektronowe” wkrótce wyewoluują w fajne, przenośne zabawki, które staną się doskonałym sposobem na zarobienie ogromnej kasy. Ale już w 1947 roku do amerykańskiego urzędu patentowego wpłynął projekt gry, w którym sterowało się rakietą lecącą do celu (jako monitor służył ekran oscyloskopu). 21 lat później niejaki Ralph Baer stworzył prototyp urządzenia zawierającego kilka trywialnie prostych zręcznościówek, podłączanego do zwykłego telewizora. W 1971 urządzenie trafiło do sprzedaży jako konsola Magnavox Odyssey. Rozpoczęła się epoka gier wideo.
A jak Atari
W 1972 „trzej amigos”, czyli Nolan Bushnell, Ted Dabney i Larry Bryan, założyli firmę Atari. Każdy z nich wyłożył w tym celu całe 100 dolarów. Ich pierwszym produktem, który pojawił się na rynku w tym samym roku, był słynny „Pong”, czyli skrajnie prymitywny, acz jakże wciągający, „symulator” tenisa stołowego (czyli odbijanie grupki pikseli za pomocą dwóch kresek).
Sprzedawany jako automat na monety Pong rozchodził się jak ciepłe bułeczki. W 1973 roku nabywców znalazło 2500 urządzeń, w następnym – 8000. W 1975 pojawił się Pong w wersji „domowej” – czyli konsolki podłączanej pod telewizor. To był szał i hit – w ciągu dwunastu miesięcy rozeszło się 150 000 egzemplarzy. Dało to Atari jakieś 3 miliony dolców czystego zysku. Pieniądze i sukces trochę uderzyły chłopakom do głowy – zapomnieli np. opatentować grę, co sprawiło, że zaczęły pojawiać się jej konkurencyjne klony. Wtedy też panowie zrozumieli, że nie dadzą rady skutecznie zarządzać wielką już firmą i sprzedali udziały w niej (roku pańskiego 1976 ) kompanii rozrywkowej Warner Inc. za 28 milionów ówczesnych dolarów (którą to kwotę śmiało można by dziś przemnożyć przez 5, by zachować skalę). Sami obliczcie, ile przyniósł tym panom każdy zainwestowany 4 lata wcześniej „zielony”…
W tym czasie na korytarzach siedziby Atari można było spotkać m.in. niejakiego Steve’a Wozniaka. Tego samego, który potem założył ze Steve’em Jobsem firmę Apple. Do 1982 roku wydawało się, że nic nie zakłóci sielanki. W tym czasie powstały takie tytuły, jak Space Invaders, Pac-Man czy Asteroids, a także będące wielkim przebojem konsole Atari 2600 (pierwotnie pod nazwą Atari VCS) i 5200. W sumie sprzedano ich 25 milionów.
Nie tylko konsolami stało wówczas Atari. Już w 1979 wprowadzono na rynek pierwsze „domowe” komputerki o całkiem przyzwoitych możliwościach, czyli Atari 400 i 800 (za ok. 550 dolarów). W pamięci miały jeden program – Notepad. Inne (np. język programowania BASIC i oczywiście gry) ładowano za pomocą kartridży, których złącze mieściło się na górnej obudowie komputera. W lutym 1982 roku Bushnell proroczo stwierdził: „To (sytuacja w branży – redakcja) się nie skończy dobrze, firma może upaść”. Nikt go nie słuchał.
Pod krechą
W 1983 roku księgowi Warnera z grobowymi minami poinformowali o 536 milionach dolarów strat. Co się stało? Po prostu nagle biznes „gry wideo” przestał się z tajemniczych powodów kręcić – obroty spadły z 3 miliardów dolarów do… 100 milionów. W efekcie firma Warner Inc. postanowił dokonać restrukturyzacji (czytaj: cięcia kosztów, redukcji etatów i pozbycia się tego, co nie przynosiło zysków albo nie zapowiadało się dobrze). Wśród przeznaczonych na „odstrzał” elementów koncernu znalazło się i Atari, które podpadło Warnerowi serią zupełnie nieprzemyślanych poczynań. Słynna afera z grą E.T., która okazała się tak słaba, że ponad 5 milionów kartridży z nią po prostu pogrzebano na pustyni, to tylko wisienka na szczycie tortu.
Najpierw ograniczono plany rozwoju (np. zaniechano produkcji obiecującej konsoli Atari 7000), a potem postanowiono całkiem pozbyć się całej firmy. Zanim to jednak nastąpiło, Atari wypuściło dobrze się sprzedający komputer 800 XL (będący rozwinięciem modelu 800), co jednak nie zmieniło jej sytuacji – Atari Computers została sprzedana. Kupił ją niejaki Jack Tramiel. I tu na chwilkę przerwiemy historię Atari, by opowiedzieć o Jacku i jego firmie.
Lot Trzmiela
Jack Tramiel urodził się 13 grudnia 1928 roku w Łodzi w rodzinie polskich Żydów. Do dziś toczą się spory o to, jak się naprawdę nazywał. Można spotkać wiele wersji jego imienia i nazwiska: Idek, Jacek, Trzmiel, Tramielski. W 1944 roku wraz ojcem trafił do obozu koncentracyjnego Auschwitz. Wyzwolenia doczekał tylko Jac(e)k. W 1947 roku wyemigrował do Stanów Zjednoczonych.
Tam zmienił swe niewymawialne dla Amerykanów nazwisko (Tsch… Tzhhhm… WTF, man?!) na coś brzmiącego dla nich sensowniej. I już jako Tramiel rozpoczął służbę w armii USA. Ale nie strzelając do wrogów demokracji, a prozaicznie naprawiając sprzęt biurowy. Po paru latach doszedł do wniosku, że życie „na baczność” mu nie służy. Odszedł z woja i jako cywil założył firmę Commodore Portable Typewriter, w której robił to samo, co w wojsku – czyli naprawiał maszyny do pisania. Tyle że nie za mizerny żołd, a coraz większą kasę, bo biznes kręcił się znakomicie. Niechęć do niektórych obowiązujących w USA przepisów utrudniających interesy sprawiła, że w 1955 zarejestrował – ale już w Kanadzie – firmę o dumnej (by nie rzec: pretensjonalnej) nazwie: Commodore Business Machines International. Teraz zamiast naprawiać maszyny do pisania, sam je produkował. Szły jak woda.
Po latach prosperity zaczęło mu się wieść coraz gorzej, gdyż przegrywał z tańszymi maszynami „made in Japan”, które zalewały rynek amerykański od połowy lat 60. Zaczął więc rozglądać się za nowym produktem. A że na początku lat 70. XX wieku każdy szanujący się mężczyzna musiał mieć tzw. „pekaesy” i elektroniczny kalkulator szpanersko wystający z kieszonki koszuli, to Jack rozsądnie skupił się na wytwarzaniu tych drugich. Jego kalkulatory były zaledwie składakami z podzespołów innych firm, ale że dobrej jakości i niedrogie, to interes znów zaczął się kręcić.
Nauczony doświadczeniem Tramiel główkował całkiem mądrze, że aby nie dać się znów doścignąć konkurencji, musi być odtąd zawsze o krok przed nią. Zatem gdy na rynku zaczęło się pojawiać coraz więcej kalkulatorów różnych firm, on już obmyślał coś więcej. Pierwszy komputer sygnowany logo Commodore.
Biznesmanie, oto twój PET!
Nie był pierwszym, który wpadł na pomysł, by robić komputery „dla zwykłych ludzi”, gdyż takowe pojawiły się na rynku już w 1975 roku. Ale wypuszczony na rynek w 1977 roku Commodore PET spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem na Chicago Consumer Electronics. Miał bowiem aż 4 KB RAM u i kosztował zaledwie 600 dolarów. Do tego imponował nowatorską konstrukcją – 9 calowy monitor mono, komputer i magnetofon (nośnikiem danych była kaseta magnetofonowa) zintegrowano w jednej obudowie.
Żeby jeszcze bardziej zachęcić biznesmenów, nazwę PET (co w angielskim oznacza domowego zwierzaka) rozwinięto w poważny Personal Electronic Transactor. W międzyczasie Tramiel prowadził też rozmowy na temat przejęcia Apple’a, ale Steve Wozniak cenił się za wysoko i do transakcji nie doszło. Chcąc nie chcąc Commodore musiał nadal sam wymyślać swe komputery od podstaw.
PET był sukcesem, ale raczej na skalę lokalną. Świata nie podbił. Zapewne głównie dlatego, że jego kolejne wersje nie za bardzo chciały być kompatybilne ze starszymi modelami. Tramiel jednak nie składał broni.
Vic-20 dla ambitnych
W 1980 roku swoją premierę miał VIC-20. Bardzo dobre możliwości i umiarkowana cena (wyjściowo 300 dolarów, a później nawet poniżej dwustu) zapewniły mu uznanie tysięcy użytkowników, napełniły kiesę Tramiela i poważnie zepsuły humor szefów Atari, których produkt (Atari 800) był co prawda lepszy technicznie, ale dużo droższy. Do tego do VIC-20 można było podłączyć magnetofon lub stację dysków, a oprogramowania było ci dostatek. I to nie tylko gier.
Ludzie nagle doszli do wniosku, że lepiej mieć coś, na czym można i grać, i pracować, i uczyć się, i programować, niż tylko konsolę czy komputerek, na których można zasadniczo jedynie grać. (Ciekawe, że teraz tendencja jest jakby odwrotna). Do tego Tramiel nieustannie obniżał cenę „Vicka”. Ale to dopiero był lekki pstryczek przed zadaniem Atari nokautującego ciosu…
C-64 dla każdego!
A był nim Commodore 64. Najchętniej kupowany ośmiobitowy komputer świata. Zatrzymajmy się chwilę przy tym urządzeniu, bo jest to bardzo ciekawa konstrukcja. Gdy w 1982 roku C-64 pojawił się na rynku, po prostu zdeklasował konkurencję. Procesor 1 MHz, 64 kB pamięci RAM, maksymalna rozdzielczość 320 x 200 pikseli i układ dźwiękowy SID mający 3 kanały po 8 oktaw, będący małym analogowym syntezatorem dźwięku. Do tego firmowy magnetofon i stacja dysków (warta tyle samo, co komputer, ten zaś wyceniono na prawie 600 dolarów). Żeby jednak nie przesłodzić, warto wspomnieć, że zaimplementowano w nim beznadziejną wersję języka BASIC. Tym niemniej komputerek okazał się potrójnym strzałem w środek tarczy. Wiecie, ile egzemplarzy C-64 w sumie sprzedano? Milion? Pięć? Nie. Siedemnaście milionów. A są i źródła, które mówią o ponad dwudziestu. Szacun!
Więcej, niż można
Powszechność C-64 spowodowała, że bardzo wielu ludzi zajęło się programowaniem na tę maszynę. Przełomem okazało się upowszechnienie się wśród koderów tzw. asemblera, czyli języka bliskiego, temu, którym posługiwał się procesor. Dlatego pisząc w asemblerze, osiągało się znacznie lepsze wyniki, niż pracując w tzw. językach wyższego poziomu. Inna sprawa, że nie był to „przyjazny” język. Delikatnie mówiąc.
Ale po jego opanowaniu można było wyczyniać cuda, które się nawet Tramielowi nie śniły. Autentycznie, okazywało się, że można było – za pomocą programistycznych trików – osiągać efekty, które teoretycznie były na C-64 niemożliwe (patrząc na specyfikację urządzenia). Nie będę tu szczegółowo mówił jakie, bo trzeba być programistą, by to zrozumieć. Ale dało się wrzucić na ekran więcej kolorów naraz, niż zaplanowali konstruktorzy, umieścić więcej ruchomych obiektów („sprite’ów”), wstawić grafikę w obszar ekranu dla niej w teorii niedostępny itd., itp. To zaś przełożyło się na coraz lepsze gry. Takie tytuły jak Pirates!, Defender of the Crown, Crazy Cars III, Shadow of the Beast czy North and South narodziły się właśnie na C-64!
Back to Atari
Pozostawmy Commodore w chwili, gdy świeci najjaśniejszym blaskiem na całym komputerowym nieboskłonie, i wróćmy do Atari, które przeżywa właśnie ciężkie chwile. Konsole do gier przestają się sprzedawać, a ich komputery przegrywają marketingową i technologiczną wojnę z Commodore. A księgowi Warnera chodzą dookoła z ponurymi gębami grabarzy.
Atari mobilizuje się i wypuszcza w 1983 komputerek 800 XL, mający to wszystko, czego nie miał poprzednik, i pod względem technicznym w pełni porównywalny z C-64. Od razu powiem, że spór o to, który komputer jest lepszy, nigdy nie został rozstrzygnięty, i do dziś wywołuje silne emocje wśród dawnych posiadaczy. (Atarowca wal z gumowca! Złommodorowiec!). Tak więc pozostańmy może przy dyplomatycznym stwierdzeniu, że oba urządzenia prezentowały bardzo zbliżony poziom.
Play & Prey
Dlaczego więc sprzedaż 800XL nie mogła się równać z C-64? Teorii jest kilka – że kto pierwszy, ten lepszy i zgarnia śmietankę. Że na C-64 było więcej oprogramowania i było ono lepsze. Ale problem tkwił chyba w innym miejscu. Każdy były posiadacz 8 bitowych komputerów wie, jaka była koronna różnica pomiędzy C-64 i 800 XL. Programy na owe komputerki wczytywało się albo z dyskietek (5.25”), albo z taśmy. Tyle że stacje dysków były bardzo drogie (zwykle kosztowały tyle co sam komputer), więc ogromna większość użytkowników korzystała wyłącznie z magnetofonów.
Gra z magnetofonu C-64 wczytywała się 2-3 minuty. Ta sama gra z magnetofonu Atari – 20-30 minut. Dlaczego tak? Bo na C-64 można było wgrać specjalny program kompresujący dane. Ba, nawet nie trzeba było go wgrywać! Dostępne były kartridże – słynne Black Boxy – które rozwiązywały problem wcześniejszego wczytywania programu przyspieszającego ładowanie. Krótko mówiąc, wyglądało to tak: wkładasz kartridż do specjalnego slotu, włączasz kompa – program Turbo już jest w pamięci i można za jego pomocą wczytywać wcześniej skompresowane i zgrane na taśmę gry. (Przy okazji w Black Boxach implementowano wiele innych, przydatnych i ułatwiających życie programów i dynksów – np. przycisk reset).
W przypadku Atari tak lekko nie było – aby zaimplementować taki „dopalacz”, niezbędna była przeróbka magnetofonu. Bez niej gracz wgrywał program przez 20 minut (i dłużej), po czy dość często widział po tym czasie irytujący komunikat o błędzie („Boot Error”). I trzeba było zaczynać od początku, bez żadnej gwarancji, że tym razem się powiedzie. Popularny ówczesny dowcip przekręcał komunikat „Press Play & Play”, czyli „Naciśnij Play i graj”, na „Press Play & Pray” – „Naciśnij Play i módl się [żeby gra się wczytała]”. Tu C-64 był zdecydowanie górą. I chyba to właśnie wygoda użytkowania sprawiła, że 800 XL nie mógł wygrać tego starcia.
Wylot Tramiela
C-64 przyniósł Tramielowi, lekko licząc, jakiś miliard dolarów czystego zysku. Firma była na topie, a Jack pławił się w blasku sławy i odbierał hołdy otoczenia. I kto wie, czy od tego dobrobytu nie przewróciło mu się nieco w głowie. Albo może nawet ciut bardziej niż nieco. Plotki głosiły, że był dość przykry dla otoczenia, a w firmie rządził żelazną ręką niczym cesarz Kaligula. Mogłeś mieć w Commodore Business Machines takie zdanie, jak chciałeś, pod warunkiem, że identyczne miał Tramiel.
Problem w tym, że CBM miało jednak nieco inną strukturę niż Imperium Romanum, a zasiadający w radzie nadzorczej panowie nie chcieli pełnić roli pokornych poddanych i potakiwaczy. Nie podobał się im styl pracy Tramiela. Zaczęło dochodzić do zgrzytów, konfliktów, starć… I nagle okazało się, że człowiek, który stworzył tę firmę od podstaw, przestał być jej szefem. Krótko mówiąc – wylano go z roboty (wersja wrogów Jacka) albo sam odszedł, nie mogąc patrzeć na niekompetencję rady nadzorczej (wersja zwolenników).
Nikt nie wie, jaka jest prawda, i w sumie nikogo ona nie obchodzi. Liczy się tylko to, że Jack Tramiel opuścił Commodore (a z nim spore grono najwierniejszych wyznawców, wśród których nie brakło utalentowanych konstruktorów i programistów) z kieszenią nabitą po brzegi kasy i sercem wypełnionym pragnieniem zemsty. A to bardzo niebezpieczne połączenie.
W czerwcu 1984 roku Atari Computers zostało sprzedane za niemalże ćwierć miliarda dolarów (dokładniej – 234 mln). Nabywcą była firma TTI, co należy rozwinąć jako… Tramiel Technologies Incorporated. Jack Tramiel, którego działania wcześniej rzuciły Atari na kolana, staje się jej bossem. I nie ukrywa swych intencji – robi to dlatego, że chce zgnieść Commodore, by pokazać, że Commodore bez niego to tylko nazwa, ciało bez duszy. Co zresztą ogłosił na konferencji prasowej, dorzucając słynne: „Business is war!”.
Atari strikes back
Tramiel rzeczywiście wprowadził w Atari stan wojny totalnej. Bez litości ciął zatrudnienie, utrącał niepewne projekty, wyprzedawał nieruchomości – byle tylko przywrócić firmie płynność finansową. Do tego, jak to on, zaatakował agresywną polityką cenową, obniżając cenę 800 XL do niecałych 120 dolarów. Sprawiło to, że pod koniec 1984 roku komputer sprzedawał się wręcz znakomicie. A na rok 1985 Tramiel zapowiedział nowe, lepsze modele.
I faktycznie, pojawiły się wówczas Atari 65 XE (poprawione i ładniejsze 800 XL) i 130 XE (teoretycznie większe możliwości, w praktyce dla graczy – po prostu dwa razy większa pamięć). Ale ci, co prychnęli pod nosem: „Tak się Tramiel napinał i nic specjalnego nie pokazał”, szybko mieli się przekonać, że Jack jednak sięgał wyobraźnią tam, gdzie prawie nikt dotąd nie dotarł. Ale o tym za czas jakiś, na razie wróćmy do Commodore.
Czy leci z nimi pilot?!
Pozbawione charyzmatycznego szefa Commodore Business Machines, które na C-64 zarobiło około miliarda $ (!), trwoniło bezmyślnie twórczy potencjał i zgromadzone środki. Firma ładowała ogromną kasę w poronione pomysły, tworzyła wiele rzeczy naraz, a żadnej dobrze. Nowe komputery C-16, C-116 i +4 okazały się totalnym niewypałem. W roku 1984 C-16 (116 to tylko jego zubożona wersja) był komputerem już przestarzałym, gorszym niż C-64! Dodatkowo zastosowano nowe interfejsy i złącza, co spowodowało brak kompatybilności urządzeń peryferyjnych z Wielkim Bratem. A Commodore +4 nie pomogły nawet wbudowane w pamięć cztery programy biurowe.
Nie wiadomo, po co marnowano środki i czas na projekty typu SX-64 (ośmiobitowe komputery przenośne) czy firmowane logo CBM klony PC, które wprawdzie przynosiły zysk, ale nie na tyle wydatny, by zapewnić spółce finansowe bezpieczeństwo. Następcą C-64, którego sprzedaż zaczęła w 1985 odczuwalnie maleć, miał się okazać Commodore 128 , w którym zastosowano dwa procesory (MOS 6502 i Z80). Jednak problemy techniczne spowodowały, że komputer musiał zostać wycofany ze sprzedaży. Wrócił na rynek w 1986 roku i choć sprzedawał się całkiem nieźle, to wielkiej kariery już nie zrobił. W roku finansowym 1985 Commodore poniosło straty w wysokości 237 milionów dolarów. A Atari? Było na plusie. Tramiel zapewne chichotał radośnie, czytając oficjalne wyniki finansowe obu firm…
Ale miga!
W drugiej połowie lat 80. XX wieku było już wiadomo, że komputery 8-bitowe nie mają przyszłości. Zaczęły się prace nad komputerem 16 bitowym. Tramiel wyczuł Moc drzemiącą w małej firmie o nazwie Amiga Incorporated. Owa na targach CES’84 na zamkniętym pokazie przedstawiła prototyp komputera, noszącego nazwę Lorraine, o niespotykanych do tej pory możliwościach graficznych i dźwiękowych. Tramiel błyskawicznie próbuje wykupić firmę, która zresztą nie ma nic przeciwko temu, ponieważ nie ma kasy na dalszy rozwój prototypu.
Jest tylko kwestia ceny. Amiga wypuściła akcje po 2$, a chytrus Jack oferował 1,60$ za sztukę. I gdy już prawie, prawie ma podpisany kontrakt, pojawia się nie kto inny, a… Commodore. Ktoś tam u nich miał przebłysk boskiego natchnienia. Bez targów oferują za każdą akcję – 4 dolary! Tramielowi zwisa szczęka. A twórcy Lorraine z twarzami pokerzystów mówią: „Jak wam aż tak zależy, to bierzcie – ale po 4,25 $”. I Commodore płaci bez gadania.
Tramiel zostaje na lodzie, a Lorraine wchodzi na rynek 23 lipca 1985 jako Commodore Amiga 1000. Jej fenomenalne jak na owe czasy możliwości graficzne i dźwiękowe po prostu rozwaliły tych, co mogli zobaczyć ją w akcji. Sam pamiętam (Smuggler), że po pierwszym kontakcie z Amigą 1000 z wrażenia nie mogłem spać. Po prostu czułem, że sięgnąłem kosmosu… Także pod względem finansowym, bo jej cena dla polskiego gracza była wręcz kosmiczna. Jeśli dobrze pamiętam, to kosztowała wówczas 1000-1500 dolarów. Przypomnę tylko, że wówcza średnia polska płaca wynosiła jakieś… 30$.
Cena „Przyjaciółki” (bo tak należy tłumaczyć tę nazwę) była barierą nie tylko dla ludzi „zza żelaznej kurtyny”. Wszyscy byli nią zachwyceni, ale sprzedawała się poniżej oczekiwań. Commodore „rozmieniło” ją więc na początku 1987 r. na tańszy model A500 (zintegrowana z obudową klawiatura, wbudowana stacja dysków 3,5”, o połowę mniej pamięci) dla ludu plus rozbudowana A1000 (pod nazwą A2000) dla zawodowców.
I trafiło w dziesiątkę! A2000 to był doskonały sprzęt dla animatorów, stacji telewizyjnych (łącznie z TVP), grafików itd. Tricki generowane Amigą pojawiły się np. w „Robocopie”, „Terminatorze II”, serialach „SeaQuest” i „Babylon 5”. A gracze byli w siódmym niebie. Ten niesamowity komputer w końcu był w ich zasięgu. Sprzedaż ruszyła niczym lawina z samego szczytu Mont Blanc. To zaś, połączone z cięciami kosztów sprawiło, że Commodore szybko stanęło na nogi i w 1987 osiągnęło najwyższe dochody od 1983 r.
Tramiel brzmi w STrzcinie
A co na to nasz Jacek-chytrusek? Nie poddaje się. To, że chciał kupić Amigę, nie oznacza, że nie miał planu B. Chociaż… tak właściwie to kupno Amigi miało być jego planem B. Plan A zakładał bowiem stworzenie „autorskiego” komputera 16 bitowego. Prace nad nim trwały zanim jeszcze Tramiel kupił Atari i w ogóle usłyszał o Amidze! Jak zawsze o krok do przodu przed innymi.
Konstruktorzy przyjęli podobne założenia jak twórcy Amigi, czyli wykorzystanie oddzielnych, wyspecjalizowanych układów do generowania dźwięku i obrazu, by odciążyć procesor. Efektem ich pracy było Atari 512 ST (liczba oznacza pamięć w KB, a litery „ST” są akronimem od angielskiej nazwy „Sixteen/Thirty-two” [„Szesnaście/trzydzieści dwa”] odzwierciedlającej architekturę użytego w ST procesora Motorola MC68000 oraz szerokość szyny danych).
Gdy rozważano, jaki system operacyjny zainstalować w ST, z ofertą zgłosił się Microsoft, oferując… Windows. Kto wie, jak potoczyłaby się historia komputerowego światka, gdyby propozycja ta została przyjęta. Tak się jednak nie stało i Atari 520 ST pojawiło się w sprzedaży z własnym okienkowym systemem operacyjnym – TOS (rzekomo skrót od Tramiel Operating System). Zaraz potem Atari wypuściło model 260 ST, lecz z powodu szybko spadających cen pamięci RAM wycofano go z oferty, a w zamian wprowadzono na rynek model 1040 ST.
ST sprzedawało się świetnie (szczególnie w Europie, a już szczególnie w Niemczech i – później – w Polsce). Maszynka była chętnie wykorzystywana przez zawodowców – np. DTP owcy kochali ją za znakomity program Calamus i świetny firmowy monitor, muzycy za wbudowany interfejs MIDI i program Cubase. A i gracze docenili tę platformę, bo gier na ST powstało furset.
Znów nie odważymy się ocenić, co było lepsze: Amiga czy ST. Tak po cichu wskazalibyśmy jednak na Amigę – miała lepszy dźwięk, a do tego coś takiego, jak multitasking (wielozadaniowość), czyli umiejętność jednoczesnego wykonywania kilku niezależnych od siebie programów. (Tak naprawdę komputer wykonywał je naprzemiennie, ale w sposób niezauważalny dla użytkownika).
Amiwisizm i STagnacja
Jak się zdaje, finansowy sukces uśpił czujność szefów i Commodore, i Atari. A i motywacja „ja wam jeszcze pokażę!” najwyraźniej nie była już taka silna jak wcześniej. W efekcie przełom lat 80/90. XX wieku to łabędzi śpiew obu firm. Niby coś tam robiły – CBM wydłubało po dłuższej męce następcę A500 (Amigę 1200) oraz Amigę 600, wypuściła też konsolę CD-32 (czyli bebechy A1200 bez klawiatury + napęd CD) oraz Amigę CDTV, czyli pierwszy komputer z wbudowanym napędem CD (a w środku i tak stara Amiga). Nie brakowało również takich wydarzeń, jak próba „ożenienia” C-64 z Amigą (czyli C-64DX) albo stworzenia nowego komputera… 8 bitowego (C-65), czyli pomysłów z gatunku „chyba was po…kręciło!” (Ponoć C-65 nawet powstał, ale nigdy nie trafił do sprzedaży). Pojawiły się też ciekawe Amigi 3000 i 4000 dla zawodowców. Ale to wszystko było mało i – przede wszystkim – za późno.
Amiga 1200, gdy pojawiła się na rynku, była już przestarzała technologicznie, zaś konsola sprzedawała się kiepsko z braku dobrych gier. To zaś powodowało, że twórcy software’u rezygnowali z tworzenia gier na tę platformę, co zniechęcało potencjalnych nabywców… i kółko się zamykało. Amiga umierała, a Commodore wraz z nią. I nie bardzo było wiadomo, jak temu zaradzić.
Atari miało podobny problem. Co prawda nie uczyniło nic spektakularnie głupiego, ba wprost przeciwnie nawet: udało się wypuścić na rynek udanego następcę ST, czyli model Atari TT, a w 1989 – pierwszą przenośną konsolę do gier z kolorowym wyświetlaczem (Lynx). Do tego stworzyło zna-ko-mi-ty 32 bitowy komputer Atari Falcon… ale chyba o jakieś 2 lata za późno, by to coś mogło dać. Po prostu czas Atari również przemijał. A raczej przemijał już czas, gdy ludzie chcieli kupować komputery o zamkniętej architekturze. Wraz z nim odchodzili w niebyt producenci takich maszyn.
W desperackim zrywie firma próbowała powrócić do korzeni, wprowadzając na rynek konsolę Atari Jaguar w roku 1993. Wprawdzie reklamowana była jako pierwsza konsola 64-bitowa, ale jej głównym procesorem był – jak w Atari ST i Amidze 500 – MC68000 (32-bitowy, z 16-bitową szyną danych). Nie zmienia to jednak faktu, że był to sprzęt jak na tamte czasy bardzo zaawansowany i nie zasługiwał na porażkę, której doznał (szacuje się, że sprzedało się nie więcej niż 250 tys. Jaguarów). Zawiedli twórcy gier (nielicznych zresztą), którzy nie potrafili wycisnąć z urządzenia całej mocy. Od tego momentu Atari nie liczy się już zupełnie jako producent i dystrybutor sprzętu komputerowego. (Pozostałe w magazynach Falcony zakupiła firma C-LAB i sprzedawała je do wyczerpania zapasów pod nazwą C-LAB Falcon). A Commodore? 29 kwietnia 1994 roku ogłasza upadłość. War is over…
Przeminęło z wiatrem
Dwaj wielcy rywale wpatrzeni w siebie nie zauważyli, że pod bokiem wyrósł im wielki i początkowo zupełnie niedoceniany rywal – czyli pecet. A gdy to dostrzegli, było już za późno. Gracze masowo przesiadali się na nową platformę, która dużo lepiej niż ST i Amiga radziła sobie grafiką stosowną w grach FPS (po prostu tamte maszynki robione były „pod” klasyczne gry 2D i z nimi radziły sobie znakomicie ale z nowymi trendami graficznymi były na bakier). Dla zawodowców otwarta struktura PC z możliwością prostej rozbudowy/ulepszenia i personalizacji sprzętu była dużo bardziej kuszącą propozycją niż znakomite ale „zamknięte” konstrukcje Commodore i Atari. Więc i tu nastąpiła ogólna migracja.
Tak oto montowane gdzieś w tajwańskich garażach niepozorne „no logo” pecety zakończył wieloletnią i w sumie nierozstrzygniętą wojnę Commodore i Atari. Pozostały po nich wspomnienia i walające się gdzieś po strychach i szafach maszynki, które dawniej były szczytem marzeń graczy. Oraz świetne gry, które do dziś żyją – czy w pierwotnym wcieleniu na emulatorach, czy też jako kolejne „rimejki”.
A morał na koniec? Bo każda długa historia winna przecież kończyć się morałem. Nienawiść i chęć rewanżu silną motywację dają, ale finalnie nikomu na zdrowie nie wyjdą. Zatem strzeżcie się ciemnej strony Mocy i nienawiści w inne platformy do grania wymierzonej nie kierujcie, gdyż ona i was zniszczyć może – jak rzekłby w swoim stylu mistrz Yoda.
Czytaj dalej
18 odpowiedzi do “Business wars – Jack Tramiel i wojna Atari vs. Commodore”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Charyzmatyczny i bezwzględny imperator wypowiada wojnę drugiemu królestwu. Śmiałymi posunięciami doprowadza je na krawędź upadku. W chwili największego triumfu zostaje zdradzony i obalony. Wygnaniec obejmuje tron pokonanego wroga i rzuca wyzwanie dawnym druhom. Dochodzi do kolejnej wielkiej wojny… Tak o historii biznesu Jacka Tramiela pisze Smuggler (wspierany przez Tigesa).
Uwielbiam takie „good ol’ nerd stories”, choć jestem za młody by pamiętać te maszynki. I może to właśnie podnosi ich atrakcyjność 😉 |Często też się zastanawiam, jakby dziś wyglądał świat, gdyby historia potoczyła się inaczej – Gdyby Commodore przejęło Apple, gdyby Jobs nie poszedł na ugodę z Gatesem, gdyby ludzie nie piracili softu na Altaira, itd. itd.
Szkoda że nic nowego się z tekstu nie dowiedziałem ale cóż, jestem sam sobie winien że historię takich firm jak atari czy commodore znam na wylot. A morał słabiutki bo gdyby nie chęć do „ja wam jeszcze pokaże!” to takie sprzęty jak playstation by pewnie nie powstały.
Tekst wrzucony zapewne z powodu, że Tramiel zmarł dwa dni temu. Fajnie tylko, że jest to kopia tekstu, który był w częściach w dwóch numerach CD-Action sprzed około dwóch lat.Nikt się nawet nie pokusił dopisać zdania o tym, że Tramiel zmarł.
@rafikomp – Ekhem, http:www.cdaction.pl/news-25913/zmarl-jack-tramiel-legendarny-tworca-commodore-64.html
Nie ma czegoś takiego jak „polscy żydzi”. Są albo Polacy, albo Żydzi żyjący w Polsce. A artykuł ciekawy. Tramiel miał wizję, szkoda, że Commodore tak skończyło.
Stare, dobre czasy. A teksty w stylu: „Mam Amigę 500” były w 1990 roku wymawiane przez burżujów 😉 .|Gry z tamtych czasów posiadały pewną magię, którą po latach gdzieś tam zatracono.
Sergi – a może, gdyby Tramiel nie wyszedł z Auschwitz ?
Heh, smutno kiwnąłem głową czytając końcówkę. Dokładnie tak to wyglądało w moim przypadku, gdy komputer brata (C-64), w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych został zastąpiony przez pierwszego PeCeta. Wtedy była to słuszna decyzja i frajda z o wiele większych możliwości nowej maszynki, teraz wydaje się to bezdusznym posunięciem, które przyczyniło się do ostatecznego końca nostalgicznej maszynki.
@kac666 – zgadza się, w końcu to Nintendo stworzyło sobie największego przeciwnika… 😛
Po latach został mi sentyment do Atarynki, kumplowi do jego „Komodorka” 😉 i przesiedliśmy się na PieCe.|Po dziś dzień matula tłucze jeszcze w Robbo na emulatorze Atari na swoim laptopie a ja czasem włączam sobie to samo u siebie i ganiamy wespół po planszach unikając czołgów, laserów i stworków, klnąc w żywy kamień czy częstych porażkach, mimo, że znamy te plansze już prawie na pamięć 🙂
w kodzie szesnastkowym z Bajtka (szczęśliwie wsparty generatorem kodów kontrolnych). I to działało. |Czuliśmy się jak doktor Frankenstein, ożywiający swojego golema błyskawicami 😀 |Piękne chwile…
To później ukierunkowało moje zainteresowania, które przerodziły się w życiową pasję, mimo, że bezpośrednio nie związaną wcale z komputerami. |Szara skrzynka z 5 klawiszami funkcyjnymi i głowicą tyle razy przesterowaną śrubokrętem, że nie było już mowy o nie używaniu go do nawet oryginalnych kaset przy odczycie 😀 raz nawet zbudowaliśmy z kumplem interfejs do wymiany plików pomiędzy ATARI a jego PieCem, w oparciu o schemat i oprogramowanie przepisane z listingu (8 str. po 2 kolumny)
Kupiłem Atari 65XE z magnetofonem (już) przerobionym w systemie Turbo Blizard, popełniałem 3-kanałowe utwory w „Chaos Music Composer”, zgrywając je potem na kasety via powietrze – mikrofonem z Grundiga 🙂 więc przy nagraniu musiała być „cisza w eterze”, zatem zarywałem noce, bo tak było najłatwiej o tę ciszę. BASIC otworzył mi oczy na matematykę – okazało się, że to co żmudne i traumatyczne – w szkolnych zeszytach – przebrane w rozkazy programowe – mogło się okazać takie piękne!
Wniosek jest jeden: „Nic nie trwa wiecznie”
Przede wszystkim świetnie napisana historia prosto i zrozumiale bez zawijasów jak to często ma miejsce z takimi historyjkami z życia wziętymi.Lata 80 – 90 to czas najlepszy i chyba wie o tym każdy że gry klasyczne się wywodzą z czasów tamtych,choć i dziś nie jest tak najgorzej powrót WIELKIEGO GRACZA który zawsze ci pomoże. AMIGA wcześniej Commodore 64 to komputery na których się chowałem za siedzenie po nocach wpieprz dostawałem,nie jednokrotnie swoją przyjaciółkę AMIGĘ własnym ciałem zasłaniałem…
…na zajutrz rany goiłem i przy dźwiękach midi się szkoliłem po obiedzie grałem w śfiat fantasy się zagłębiałem Amiegę Przyjaciułkę całym sercem kochałem 🙂 POZDRAWIAM WSZYSTKICH FANÓW.
…na zajótrz rany goiłem i przy dźwiękach midi się szkoliłem po obiedzie grałem w świat fantasy się zagłębiałem Amigę Przyjaciółkę całym sercem Kochałem 🙂 POZDRAWIAM WSZYSTKICH FANÓW.