Czy wydawanie portu po 14 latach ma sens? Red Dead Redemption trafiło w końcu na PC, ale jest to premiera słodko-gorzka
Pierwsze Red Dead Redemption zagościło już na niemal każdej możliwej platformie sprzętowej – wielki nieobecny ostatnio zawitał także pod strzechy pecetowców. Spóźniony o ponad dekadę port wzbudził masę kontrowersji. Jeszcze nie zagraliśmy, a już nas wszystkim wkurzył. Dlaczego wyszedł dopiero teraz? Skąd te absurdalne wymagania? Co tym razem spieprzyli twórcy? I czemu, do diaska, tak drogo?
Miłośników cyferek z góry zasmucę, bo na końcu tego tekstu nie znajdziecie żadnej. To nie jest klasyczna recenzja, bo uznaliśmy kolektywnie, że nie trzeba rozbierać na czynniki pierwsze gry, o której nie sposób napisać czegoś nowego. Zamiast tego lepiej odpowiedzieć sobie na proste pytanie: czy wydawanie konwersji starej produkcji na tak zapchanym rynku ma w ogóle sens?
GOTY, tylko 14 lat później
Powiedzmy sobie szczerze, Rockstarowi nigdy nie było po drodze z pecetami. Niemal każdy duży tytuł „Gwiazd rocka” najpierw debiutował na konsolach, a dopiero później lądował na komputerach. Ba, cała masa pomniejszych projektów w ogóle je omijała. Czy więc ten poślizg mnie dziwi? Mimo wszystko tak, bo nigdy nie musieliśmy czekać tak długo, a 14 lat w naszej branży to cała epoka. Na szczęście Red Dead Redemption okazuje się wystarczająco dobre nawet dziś, gdy zdążyliśmy już dawno ochłonąć po zachwytach nad wybitną „dwójką”.
Żyjemy w erze remake’ów i remasterów, ale w tytule pecetowego wydania nie znajdziecie podobnego słowa. Patrząc przez pryzmat zawartości i skromną paletę poczynionych zmian, moglibyśmy uznać je co najwyżej za edycję ostateczną czy inne GOTY. Znajdziemy tu nie tylko „podstawkę”, ale też wyborny dodatek Undead Nightmare. I w sumie nic dziwnego, wszak debiutujące przed rokiem edycje na PS4 i NS również go posiadały. Z kronikarskiego obowiązku należy jednak wspomnieć, że i na PC zagościła wersja kompletna.
Chciałoby się rzec, że po latach, które minęły od premiery, RDR zasłużyło na coś więcej niż leniwy port. Niemniej blizny po partackim odświeżeniu Grand Theft Auto: The Trilogy – The Definitive Edition są wciąż zbyt świeże, by podobne życzenia wypowiadać na głos. Zmiany, które miały poprawić urodę pierwszych trójwymiarowych GTA okazały się, delikatnie mówiąc, dyskusyjne. „Trójka”, Vice City i San Andreas nie stały się jakoś wyraźnie piękniejsze, za to na pewno gorzej zoptymalizowane. Dodatkowe błędy oraz niedoróbki, jak np. ściany deszczu tak intensywne, że jazda w trakcie ulewy była katorgą, dostaliśmy gratis.
Tym razem bez wpadek
Inna rzecz, że portu RDR nie nazwiemy leniwym, jeśli słusznie założymy, że z definicji nie musi on wprowadzać żadnych rewolucji; ba, nawet nie powinien. Nie oznacza to jednak, że istotnych zmian nie ma. Już ubiegłoroczne edycje zawierały polskie napisy, dzięki czemu wyeliminowały barierę językową, co szczególnie istotne w przypadku gry z tak wybornymi dialogami. Wersja PC dodaje coś jeszcze – wyższe rozdzielczości, dalszy zasięg renderowania obiektów oraz odblokowany framerate. Nic już nie stoi na przeszkodzie, by mknąć przez prerię opromienioną dogasającym słońcem w 144 klatkach na sekundę (wersja PS4 odpalona na PS5 pozwala wybrać między 30 a 60 fps-ami). I zaprawdę powiadam wam, jest to piękne doświadczenie.
Ponadto port działa wzorowo także na urządzeniach w nieco słabszych konfiguracjach. Wymagania podane przed premierą zaskoczyły, bo okazały się wyższe niż w przypadku nieporównywalnie bardziej zaawansowanego technicznie RDR2. Na szczęście nie taki diabeł straszny. Z ciekawości uruchomiłem grę na Steam Decku i na wysokich ustawieniach przez większość czasu trzymała się pułapu 60 fps-ów, nawet w pełnym galopie, z rzadka zaliczając niezauważalne spadki o kilka klatek. Choć w przeszłości piaskownice Rockstara miewały problemy z optymalizacją na PC (pamiętacie GTA IV tuż po premierze?), tym razem nie ma się do czego przyczepić.
Wszystkim nie dogodzisz
Jedni zaczną narzekać na podobne projekty, zarzucając wybór ścieżki na skróty (brak istotnych zmian) i skok na łatwy pieniądz, inni będą się po prostu cieszyć z możliwości ogrania klasyki na ich ulubionej platformie. Należę do tej drugiej grupy. Co prawda bawię się na każdym współczesnym sprzęcie, ale jeśli mogę, to zawsze stawiam na peceta – nawet najlepszy pad nigdy nie zastąpi mi klawiatury i myszki. Dlatego też raduje mnie ten port, choć dekadę temu wcale nie cieszyłbym się mniej. Wręcz przeciwnie; dziś, gdy już znamy na wylot „dwójkę”, siłą rzeczy część pierwsza nie robi takiego wrażenia jak czternaście lat temu.
Niemniej to nadal kapitalna opowieść i gra mająca szansę przekonać do siebie również tych graczy, którym z westernem nie po drodze. Bo też poza jeszcze lepszą kontynuacją nic doskonalszego w tym gatunku (jak na razie) nie powstało. Otrzymujemy emocjonujący świat Dzikiego Zachodu, wypełniony po brzegi świetnie napisanymi, charakternymi postaciami i masą interesujących aktywności. „Jedynka” to nie kobyła na miarę RDR2 – jest grą zdecydowanie mniejszego kalibru, a także, rzecz jasna, brzydszą. Ale nie znaczy to, że gorszą.
To wciąż ta sama produkcja, którą pokochaliśmy w czasach, gdy w naszych salonach królowały PS3 i Xbox 360. Jeśli znacie kampanię na pamięć, myślę, że nie ma sensu płacić za nią kolejny raz. No chyba że uwolniony klatkaż ma dla was aż tak duże znaczenie – dzięki niemu to najlepsza możliwa wersja tego przeboju. Jeżeli jednak do tej pory zwlekaliście z wskoczeniem w kowbojki Johna Marstona, nie marnujcie kolejnych czternastu lat i bierzcie w ciemno. Cena ceną, wiek wiekiem, ale niektóre gry są warte dużych pieniędzy. A umówmy się, Red Dead Redemption zdecydowanie się do nich zalicza.
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.