2
24.10.2024, 11:15Lektura na 9 minut

Gry z takim charakterem nigdy się nie przeterminują. Devil May Cry to dalej rąbanina bez cienia fałszu

Są takie dzieła, które opierają się upływowi czasu z gracją butelki dobrego wina. Pierwsze Devil May Cry spokojnie można położyć w składziku z zacnymi rocznikami. A jeszcze lepiej wciąż w nie grać, bo to dzieło, które starzeje się z godnością.


Hubert Sosnowski

Pora na wstydliwe wyznanie. Nigdy dotąd nie grałem w Devil May Cry. Zawsze mnie te produkcje intrygowały ze względu na demoniczny vibe w stylu „Hellsinga” oraz akcję, a i porządnego animca lubię sobie obejrzeć. No i mam słabość do takich konsolowych rąbanek (wprawdzie przedkładam Darksiders nad God of War, ale nikt nie powiedział, że to musi być tradycyjnie pojmowana słabość). Zawsze było coś ważniejszego do roboty, ale gdy Netflix ogłosił nowy serial osadzony w tym uniwersum, pomyślałem: jak nie teraz, to kiedy? 

Kupiłem zatem trylogię Devil May Cry na Steamie w promocji – i zdumiałem się, jak dobrze „jedynka” się zestarzała. Pod względem rozgrywki – niemal wcale. To jeden z tych szlachetnych „prototypów”, które nie przynoszą wstydu odkurzone po latach. Ale chyba jeszcze jeden czynnik gwarantuje „Dantemu” nieśmiertelność. To styl, szyk, swego rodzaju charyzma i „swag”, jakimi promieniuje ta gra. No i sam bohater wyróżnia się na tle podobnych wymiataczy.

Devil May Cry
Devil May Cry

Diabeł, którego znasz

Najpierw truizm, żeby potem można było porozmawiać o tych fajniejszych rzeczach. W czasach PS2 ta grafika powodowała opad kopary (pamiętam stare recenzje), ale nawet dziś, po tylu technologicznych przeskokach, wygląda bardzo porządnie, czytelnie, z mięsistymi animacjami, zwłaszcza walki. Wiadomo, gra nie ma tylu poligonów i klatek, iloma mogą się pochwalić dzisiejsze produkcje, ale kiedy zagłębiałem się w Devil May Cry, jakoś wcale nie tęskniłem za współczesnym wypasem, tylko chłonąłem atmosferę.

Klimacik bowiem to jeden z wyróżników pierwszego Devil May Cry. Łączy noir, gotyk, horror, akcję, komedię, a wszystko to spięte sążnistą rąbaniną. Oto jest sobie Dante, prowadzący tytułową agencję „dediablizacji” (właśnie to wymyśliłem). To taki typowy mroczny zbawiciel światów w karmazynowym płaszczu, uzbrojony w giwery i z mroczną przeszłością. Tylko że nie do końca. Pewnie, twardzielskie bingo ma odklikane wzorowo, ale twórcy doprawili tego bohatera uroczo szczeniacką postawą, przez którą Dantemu bliżej do Son Goku z „Dragon Balla” (Dante jest jednak zdecydowanie bardziej rozgarnięty) niż do polującego na demony „Brudnego Harry’ego”.

Devil May Cry
Devil May Cry

To gość, który ceni sobie dobrą zabawę i styl (stąd pewnie najwyższa ranga wykręcanych przez nas combosów to „stylish”), ale przede wszystkim walkę. Scenariusz bywa szkieletowy i oszczędny – w końcu to pretekst, by ostrzeliwać i chlastać monstra – niemniej doskonale uwypukla cechy bohatera, zwłaszcza te przekładające się na gameplay. I dzięki temu po prostu widać, że Dante jara się walką niczym Son Goku właśnie. Z kolegą z shonenowych animców dzieli też dość pogodne i niefrasobliwe podejście do świata. 

Równocześnie oglądam stary serial „Devil May Cry” z 2007, uzupełniając wiedzę o to, jak tam było, a jest to produkcja kanoniczna, więc i całkiem wiarygodne źródło. Dante to gość, który żyje z dnia na dzień, obok rozwałki cieszą go małe rzeczy (pizzunia, koktajl truskawkowy i dobry, rockowy winyl). Epatuje jowialnym humorem i pewnością siebie (w grze mamy nawet przycisk, którym Dante zachęca wrogów do podejścia niczym Morfeusz). A że przy tym na odkrycie czeka mroczna przeszłość typa i dramy rodzinne… 

Devil May Cry
Devil May Cry

…to przecież oczywiste. Devil May Cry to takie gameplayowe anime. Jak Metal Gear Solid, tylko prostsze. Pewien poziom dramy, łez i zgrzytania zębami – oraz fabularnego poplątania gdzieś w tle – to podstawa w obcowaniu z japońskimi opowieściami tego typu. Nieważne, czy do ich obsługi potrzebujemy pada, czy tylko przycisku „play” w odtwarzaczu jakiegoś streamingu. Istotne jest też to, jak bohater radzi sobie z dramą – a tu Dante póki co zachowuje styl, klasę i uroczo szczeniacki entuzjazm. To przecież typ, który jeszcze w trailerze Devil May Cry 5 wył jak podjarany pieseł, bo akurat chciał odstawić jakąś popisówkę na motorze. Okrutnie przyjemnie gra się gościem, który mimo bagażu ciągnącego na dno piekła wychodzi losowi naprzeciw nie tylko z podniesioną przyłbicą, ale i pogodą ducha. Nawet dziś, mimo że Dante rozsiadł się wygodnie w popkulturze już dawno temu, jest coś świeżego w tym, że nie jest to kolejny mroczny wymiatacz szarżujący z marsową miną i zaciśniętymi zębami (nie każdy musi być jak Guts z „Berserka” czy Kratos z God of War).

Co ciekawe, w animcu z 2007 pokazuje się go jako nieco bardziej wycofanego, ale to wciąż cwaniak, lekkoduch i psotnik, który jednak dba o bliskich, nawet jeśli większość dnia przekimałby na kanapie. Bo ta odrobina lekkości to chyba podstawowy składnik formuły, która czyni z Dantego tak ujmującą postać. Nic dziwnego, że gracze nie szaleją za bardziej „marudnym” bohaterem z „dwójki” oraz emorebootem Ninja Theory.

Devil May Cry
Devil May Cry

Dante ubiera się u Prady

Że stylówa i charakter serii robią robotę, to wiadomo nie od dziś, ale dopiero przy kontakcie z legendarną „jedynką” odczułem, jak bardzo jest to ważne. Świat DMC zanurzono w nieprawdopodobieństwie. Realizm złożono tu w ofierze na ołtarzu uświęconego „rule of cool”. W animcu – który szerzej oprowadza nas po codzienności Dantego i spółki (jego akcja dzieje się między DMC 2 i 4) – widać to jeszcze wyraźniej, bo tam nowoczesne technologie, broń, muzyka, imprezy, ubiory i motory mieszają się z samochodami retro, architekturą i stylówką. I to wszystko zazębia się nie gorzej niż w „Hellsingu” (chociaż, niestety, przy nieco gorszej kresce i animacji). 

Gra to z kolei perełka pod względem spójności i tu już w ogóle nie będziecie się zastanawiać, czy coś do czegokolwiek pasuje – pozostanie Wam tylko się zachwycać. Początek to przeniesienie dynamiki i aury „Matrixa” w klimaty demoniczne. Noirowo-bojowa femme fatale wbija do biura i proponuje Dantemu robotę (poprzez małe ćwiczenie ze sprawności w walce), a właściwa akcja gry toczy się już w przepastnej rezydencji na odległej wyspie. Rezydencji tak stylowej i mrocznej, że bardziej się nie da. Tu Dante ma się rozprawić z plugastwem, a że przy okazji sytuacja wydaje się związana z przeszłością…

Devil May Cry
Devil May Cry

W trakcie rozgrywki wychodzi na jaw, iż Hideki Kamiya – twórca DMC – i jego ekipa doskonale rozumieli, jaką potęgę stanowi opowiadanie obrazem. Architektura, modele postaci, sposób, w jaki przeciwnicy i NPC wkraczają na scenę w przerywnikach filmowych – to wszystko buduje opowieść w nie mniejszym stopniu niż dialogi, których nie ma tu przesadnie dużo, ale i tak wpasowują się w konwencję edgy historii z przekąsem. 

Każdy potwór, każdy przeciwnik zalicza tu niepokojące, bardzo dopracowane, wręcz artystyczne wejście jak z horroru. Często jest też zapowiadany przez jakiś szczegół z otoczenia, posąg, obraz – które najczęściej uszkadzamy. To wszystko sprawia, że zapamiętujemy wrogów nie tylko za sprawą trudności ich pokonania, ale też – trochę jak w Dark Souls – za to, co sobą reprezentują. To nie kolejne mobki do wyrżnięcia. To istoty, których obecność wynika z prawideł świata przedstawionego, nawet jeśli gra nie mówi, jakie to prawidła. 

Od strony gameplayowej maszkary to majstersztyk (a i pod względem projektu niczego im nie brakuje). Z każdą walczy się trochę inaczej, a w chmarze potrafią dokopać – Devil May Cry nie należy do najłatwiejszych gier, ale nagradza za zrozumienie mechanik – podobnie jak bossowie. Ich ataki, słabości i wszelkie formy zasłony czy gardy zaprojektowano niezwykle pomysłowo i z takim… twórczym przekonaniem. Zmuszają do dość różnorodnego podejścia, kombinowania z bronią białą i palną w odmiennych proporcjach, a jednocześnie nigdy nie czułem, że gram w dwie inne gry, lub że gameplay mi się gryzie z tym, czego doświadczyłem np. dwie misje temu. A zdarzały się przecież takie produkcje akcji, gdzie nadmierne wariacje wytrącały z flow rozgrywki – tu na szczęście taka nieprzyjemność nam się nie przytrafi.

Devil May Cry
Devil May Cry

Harry Angel

Przy tym, jak bardzo Devil May Cry stawia na spektakularną, gotycką rąbaninę w rytm rockowego łojenia, rozgrywce towarzyszy zaskakująco silny posmak gry detektywistycznej, tylko skrajnie prostej. O ile walka jest intensywna i szybka, o tyle po zamczysku na wyspie możemy przemieszczać się relatywnie niespiesznie i cieszyć oczy szczególikami, napawać klimatem, a także rozwiązywać… może nie zagadki środowiskowe, ale wchodzić w interakcje, które odblokowują różne przejścia. 

Te „spowalniacze”, chwile spokoju i momenty cichej eksploracji dodają grze nieco przyjemnego, noirowego ciężaru i przypominają, że Dante to w sumie łebski gość, który prowadzi coś na kształt agencji detektywistycznej. No i wpisują się – przynajmniej w skali Devil May Cry – w bardziej przyziemny klimat niż to, jak odfrunęły późniejsze odsłony cyklu. 

Devil May Cry
Devil May Cry

Przejścia w posiadłości ładnie się zapętlają i zazębiają, wraz z zaliczaniem kolejnych misji odkrywamy, jak udanie pospinane jest to miejsce i ile skrywa sekretów. Myślę, że gra po części zawdzięcza to temu, iż dzieli rodowód z Resident Evilem – pierwotnie DMC powstawało jako kolejna odsłona słynnych horrorów o zombiakach, a że plany się zmieniły, wyszło to gamingowi tylko na zdrowie.

Dante to rozkoszny złodupiec, ale gra do prostych nie należy – wprawdzie możemy się przez nią prześlizgnąć, jednak najwięcej radochy zapewnia wyprowadzanie jak najlepszych combosów, wykorzystywanie każdego możliwego narzędzia i mechaniki, by uczynić walki jednym płynnym baletem anime z mieczem i spluwami. Wtedy zresztą nasza progresja okazuje się zdecydowanie łatwiejsza – podobnie jak przetrwanie – bo pokonani wrogowie upuszczają więcej „orbów”, za które się leczymy i kupujemy niezbędne wzmocnienia, ciosy oraz inne bajery. 

Devil May Cry
Devil May Cry

Przyczajony diabeł, ukryty camp

Walka nie jest też tak rozbudowana jak w nowocześniejszych slasherach, a i tak sprawia tyle samo frajdy. To zresztą jedna z tych gier, które wyznaczały standardy w gatunku – jak już rąbiesz, to lecą wióry, iskry, a przeciwnikami miota na wszystkie strony. Bo to wciąż bardzo dynamiczny akcyjniak. Z czasem nauczymy Dantego odstawiać takie piruety w powietrzu, że jego fabularna pewność siebie stanie się absolutnie uzasadniona i wspierana mechaniką. Nawet ta nieszczęsna predefiniowana kamera rodem ze starych Residentów – choć utrudnia nieco rozgrywkę – potęguje też wrażenie, że obcujemy ze spektakularną historią, pełną wysmakowanych ujęć.

W jatkę angażujemy się jeszcze bardziej właśnie przez prosty, ale intuicyjny system upgrade’ów – nic, czego nie widzielibyście potem w wielu innych grach (wspomniane kupowanie combosów i innych gadżetów w specjalnych punktach). Wystarczy, byśmy poczuli, że to „nasz” Dante. Ciekawą koncepcją są propozycje, na które natrafiłem na Reddicie, by w następnym DMC w jakiś sposób customizować efekty kombinacji. W sumie… to mogłoby wyjść, byle taka erpegowość nie poszła za daleko. Siłą Devil May Cry, z tego, co wnioskuję po „jedynce”, jest gęstość, zwartość i intensywność, nawet jeśli przetykana okazjonalnie ciszą i spokojnym spacerkiem po upiornej posiadłości. Wszystko, co gdzie indziej byłoby ekscesem, tu składa się w całość i wspiera styl.


Czytaj dalej

Redaktor
Hubert Sosnowski

Prawdopodobnie jedyny dziennikarz, który nie pije kawy. Rocznik '91. Szop w przebraniu. Gdzie by nie mieszkał, pozostaje białostoczaninem. Pisał do Dzikiej Bandy, GRYOnline.pl, Filmomaniaka, polskiego wydania Playboya, wydrukowano mu parę opowiadań w Science-Fiction Fantasy i Horror. Prowadzi fanpage Hubert pisuje, a odważni mogą szukać profilu na wattpadzie o tej samej nazwie. Kiedyś napisze książkę, a w jego garażu zamieszka odpicowane BMW E39 i Dodge Charger. Na pewno! Niegdyś coś ćwiczył, ale wybrał drogę ciastek. W miłości do Diablo, Baldura, NFSa i Unreal Tournament wychowany.

Wpisów13

Obserwujących0

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze