Elden Ring nie jest trudny – pamiętnik casuala
In Elden Ring we don’t say „git gud”. We say: „Widzisz tego bossa? Możesz go pokonać, ale jeszcze nie teraz, pozwiedzaj, wbij parę poziomów i wróć, gdy będzie łatwiej” and I think it’s beautiful.
Od zawsze w grach szukałem przede wszystkim okazji do rozluźnienia i odprężenia – dlatego nie lubię grać online i z tego samego powodu nigdy na poważnie nie dałem szansy Soulsom. I to pomimo ogromnej determinacji redakcyjnego kolegi. Witold, bo o nim mowa, tak bardzo chciał, bym zrozumiał fenomen serii FromSoftware, że na urodziny kupił mi Dark Souls 2. Następnie przez dwie godziny obserwował, jak celowo spadam z klifów, ginę w nierównej walce ze stadkiem świń i ogólnie nie mogę przekonać się do całej koncepcji gry. Nigdy już nie wracaliśmy w rozmowach do tego wieczoru, ale zadra w sercu Witka została na zawsze.
Nikogo nie zaskoczę więc, gdy napiszę, że nie czekałem na Elden Ringa. Dopiero ostatnich kilka trailerów przed premierą gry sprawiło, że poczułem chęć nawiązania pierwszego w moim życiu poważnego romansu z grą FromSoftware. Wprawdzie początki nie wskazywały, że będzie to zażyła relacja, ale po ponad 50 godzinach mogę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, nawet jeśli w moim odczuciu nie jest to gra 10/10 (wiele rzeczy jest tu zwyczajnie przestarzałych, a gra mogłaby na PS5 działać płynniej): każdy może przejść Elden Ringa, czerpiąc przy tym sporo radości. I, co zaznaczyłem już na wstępie, słynne „git gud” odeszło właśnie do lamusa.
Giń, powtórz. Powtórz, giń
Zderzenie z zasadami panującymi w soulslike’ach do najprostszych jednak nie należało, nie tylko ze względu na niewybaczający błędów system walki. Tym, co początkowo przytłoczyło mnie najbardziej, była mnogość systemów, zakładek i możliwości. Bałem się używać jakichkolwiek przedmiotów, nie rozumiejąc dokładnie ich przeznaczenia – a jeśli te Złote Łzy później przydadzą się do czegoś ważniejszego niż zwiększanie maksymalnej liczby butelek odnawiających zdrowie i manę?
W kontekście walki natomiast „git gud” miało rację bytu jedynie przez pierwszych kilka godzin, gdy musiałem przestawić się na odpowiednie myślenie – najpierw obserwacja i uniki, dopiero później atak. Z biegiem czasu (i powiększającym się paskiem życia) nauka szła mi coraz łatwiej, aż w końcu dotarłem do tak daleko posuniętej biegłości w soulsowym fechtunku, że niemal przestałem zapominać o zablokowaniu kamery na konkretnym przeciwniku. Prawdziwym objawieniem okazał się jednak moment, gdy zacząłem wyczuwać, że czasem „lock” – szczególnie podczas walki z konia – tylko przeszkadza.
Inna sprawa, że Soulsy obrosły już taką legendą, że nie ustrzegłem się podejścia do Elden Ringa z „pewną taką nieśmiałością”. Eksploracja wiązała się ze strachem o ciężko uciułane runy, a myśl o sprawdzeniu się w boju z pierwszym fabularnym bossem, Margitem, wydawała się niedorzeczna. Dlatego bardzo dokładnie zwiedziłem pierwszy region w grze, Pogrobno – plądrowałem jaskinie i katakumby, szukałem przedmiotów, walczyłem z pobocznymi bossami czy zwykłymi mobkami. Ginąłem, traciłem runy, wracałem mocniejszy i cykl się powtarzał. W końcu z całym swoim 36-poziomowym majestatem stanąłem przed Upadłym Omenem, który nie okazał się w choćby części takim wyzwaniem, do jakiego zdążył urosnąć w mojej głowie. Z rozpędu pokonałem również kolejnego głównego bossa i… zasmuciłem się.
Psuj zabawy
Było zbyt łatwo. Po zapłaceniu frycowego krzywa trudności bardzo się w wypłaszczyła. Mój przedłużony pobyt w Pogrobnie sprawił, że poważne wyzwania, jakie w założeniu stawiała przede mną gra, okazały się nie atakiem szczytowym na wschodnią ścianę K2 zimą, ale raczej letnim wejściem na Śnieżkę. W klapkach. Kontynuując swoją podróż, byłem więc rozczarowany i nieco przestraszony, że asekuracyjnym, przesadnym levelowaniem popsułem grę. O tym, jak naiwne było to myślenie, dowiedziałem się w momencie, gdy stanąłem przed kolejnym głównym bossem, a ten przez 1,5 godziny pokazywał mi, że moje miejsce znajduje się co najwyżej w schronisku nieopodal wspomnianego karkonoskiego szczytu, nie zaś na tronie eldeńskiego władcy.
To jeden z niewielu momentów, gdy faktycznie frustrowałem się podczas gry. Nie dlatego jednak, że walka okazała się niesprawiedliwa, po prostu byłem na nią nieco za słaby. Powinienem zrobić krok wstecz i zdobyć więcej doświadczenia. Jednocześnie miałem poczucie, że zwycięstwo w tym starciu jest w moim zasięgu, wiktoria wymykała się w ostatniej chwili, co motywowało mnie do kolejnych prób. Ile ich było, nie mam pojęcia, ale im dłużej trwały, tym bardziej stawałem się zawzięty. Gdy w końcu się powiodło i odłożyłem pada drżącymi od adrenaliny dłońmi, czułem po części ulgę, ale przede wszystkim satysfakcję. Szczególnie, że w końcu mogłem zresetować statystyki postaci i użyć magicznego miecza, którego potęga została znerfiona w najnowszym patchu. Może to i dobrze, bo po kilku jego ulepszeniach wielu pobocznych bossów padało po dwóch, trzech ciosach, a ja przekonałem się, że łatwe soulsy to nudne soulsy.
Dlaczego to zawsze musi być śmierć?
W tej chwili na liczniku mam 55 godzin i 71. poziom postaci. Fabularnie wciąż daleko mi do zakończenia, wielu kwestii dalej nie rozumiem, niektórych aspektów rozgrywki w dalszym ciągu nie wykorzystuję, a build mojej postaci w połowie zabawy wywróciłem do góry nogami. Bo mogłem.
Ogromna swoboda i brak jakichkolwiek ograniczeń były na początku nieco dezorientujące, ale gdy w końcu zrozumiałem, że to bilet wstępu do eksploracji i samodzielnego odkrywania tajemnic, z zaproszenia skorzystałem. Nie będę udawał, że nie zasięgałem rady u wspomnianego już w tym tekście wielokrotnie Witka, a czasem zwyczajnie sprawdzałem coś w internecie. Raz nawet zdarzyło mi się przyzwać innego gracza, by pomógł, gdy zmęczył mnie jeden z bossów. Z radością przyjąłem również ostatni update, który wprowadził na mapie znaczniki przy spotkanych przez nas wcześniej NPC-ach. Jako że daleki byłem od notowania wszystkich wskazówek w kajecie, jak prawdziwi fanatycy Soulsów, próby odszukania konkretnej postaci kończyły się zazwyczaj kilkuminutowym wertowaniem mapy. Wspomniane uaktualnienie wyraźnie natomiast wskazuje, że FromSoftware zauważa nas – casuali – i robi, co może, by ich najnowsza produkcja okazała się w miarę bezbolesnym wejściem do gatunku.
Gatunku, którego co prawda nie pokocham, ale możemy się lubić i dobrze bawić bez zobowiązań – tak też widzę moją dalszą przygodę na Ziemiach Pomiędzy. Planuję niespiesznie ciułać kolejne poziomy doświadczenia i powoli zbliżać się do wielkiego finału. Próbować zrozumieć zawiłości fabularne, jeszcze niejednokrotnie pomstując na niektóre przestarzałe elementy rozgrywki i denerwując się po kolejnej nieprzemyślanej szarży na bossa, która kosztowała mnie cały pasek zdrowia i kilkadziesiąt tysięcy run. Wiem jednak, że będę zły tylko na samego siebie. Bo choć „git gud” straciło na znaczeniu, to bicie się w pierś z „moja wina” na ustach wciąż ma w Elden Ringu rację bytu. Dlatego poziom wejścia nie jest tutaj skorelowany jedynie z naszymi umiejętnościami władania padem, ale również samozaparciem i cierpliwością, gdy neurony próbują walczyć z pamięcią mięśniową i wyrabianymi przez lata nawykami z innych gier akcji.
Później jest już tylko lepiej (choć i trudniej)(*). Jeśli natomiast komuś, po przeczytaniu moich przemyśleń, obcowanie z grą FromSoftware wciąż kojarzy się ze spacerem po parku, to ma rację. Tyle że chwila nieuwagi wystarczy, by stracić portfel, telefon i w ramach gratisu zarobić kosę pod żebra. Ale nie martwcie się – przywykniecie. Szczególnie że w końcowym rozrachunku to naprawdę przyjemna przechadzka. A skoro ja dałem radę się w nią wybrać, to i wam się uda.
(*) Zwłaszcza że w sieci znajdziecie sporo materiałów na temat farmienia run i szybkiego levelowania – jeśli zmęczy was eksploracja, a boss wyraźnie będzie wymagał dłuższego paska zdrowia, to nic nie stoi na przeszkodzie, by kilka poziomów wbić bezboleśnie.
Czytaj dalej
W CD-Action jestem od 2016 roku, wcześniej publikowałem m.in. w Przeglądzie Sportowym. W redakcji robiłem chyba wszystko – byłem sprzętowcem, prowadziłem działy info i zapowiedzi, szefowałem newsroomowi, jak i całej stronie. Następnie bezpieczną przystań znalazłem w social mediach, którymi zajmowałem się do końca 2022 roku, gdy odszedłem z CDA. Nie przestałem jednak pisać – wciąż możecie mnie więc czytać: zarówno na stronie www, jak i w piśmie.