Jak Donald Trump chce zepsuć milionom graczy zabawę, a tysiącom firm biznes. Analizujemy tragiczną sytuację na rynku planszówek
Amerykanie zastanawiają się, ile przyjdzie im zapłacić za drugiego Switcha i czy dostaną podzespoły do swojego nowego peceta. Jest niepewnie, ale w miarę stabilnie. Tymczasem istnieje wycinek świata gier, dla którego wojna celna z Chinami rozpętana przez administrację Donalda Trumpa oznacza niemalże upadek.
Planszówki bywają różne i składają się z wielu elementów. Od lat twórcy starają się projektować je tak, aby wyróżniały się na tle innych i opowiadały swoimi mechanikami charakterystyczne historie. Zwykłe kostki już nie wystarczą, powinny mieć ścianki z symbolami powiązanymi z ikonografią gry. Kształty pionków symbolizują robotników, wikingów, kosmonautów, pociągi czy żołnierzy kociej armii. Do tego dorzućmy jedną bądź dwie talie specjalnych kart. No i samą planszę, klasycznie rozkładaną albo budowaną z modularnych elementów. Czasami, aby pobudzić wyobraźnię graczy, dołączane są też figurki bohaterów czy potworów, z którymi trzeba się zmierzyć.
Całe to bogactwo plastikowych, drewnianych i kartonowych elementów łączy jedna cecha: w zdecydowanej większości powstaje w wyspecjalizowanych chińskich fabrykach. Możecie grać w tytuły najrozmaitszych projektantów i wydawców, ale często schodzą one z tej samej linii montażowej. Dla przykładu, Panda Game z Shenzhen ma w swoim portfolio drukowanie tak zróżnicowanych planszówek jak Pandemic Legacy, Gloomhaven, Root czy Scythe.

Chińskie fabryki, oprócz różnicy w cenie, dysponują obecnie przewagą technologiczną i rozbudowanym łańcuchem dostaw. Czymś, czego nie da się od ręki uruchomić w Stanach. A wyprodukowanie bardziej skomplikowanych elementów w potrzebnej skali jest w Ameryce albo niemożliwe, albo skrajnie nieopłacalne. W sytuacji, gdy towary importowane z Państwa Środka zostają obłożone cłem sięgającym w niektórych zapowiedziach 245% normy, robi się nieciekawie.
Trzęsienie ziemi na amerykańskiej planszy
Światowy rynek planszówek jest zróżnicowany, ale Stany Zjednoczone odgrywają w nim istotną rolę. Dla Stonemaier Games, znanego w Polsce z takich tytułów jak Na skrzydłach czy Scythe z ilustracjami Jakuba Różalskiego, USA to 65% sprzedaży. Jak tłumaczył Jamey Stegmaier, jeśli gra kosztuje w sklepie 50 dolarów, to 10 dolarów stanowią koszty produkcji w Chinach. Jeżeli taryfy zwiększą te koszty o 5 dolarów, to na skutek wszystkich zależności między elementami łańcucha dystrybucji i sprzedaży finałowa cena może wzrosnąć do 60 dolarów.
Tyle że to były kalkulacje opublikowane na początku kwietnia, gdy taryfy wynosiły 45% zamiast obecnych 145%. Taki poziom opłat sprawia, że ceny stają się zaporowe i uniemożliwiają funkcjonowanie na amerykańskim rynku na dotychczasowych warunkach. W rezultacie Stonemaier Games razem z innymi przedsiębiorstwami z branży gier i zabawek złożyło pozew przeciw władzom USA.

Gry na amerykański rynek zamierzało wypuścić także polskie Portal Games. Ignacy Trzewiczek, założyciel firmy i główny projektant, w niedawnym vlogu przyznał, że przez taryfy PG nie jest w stanie wydać planszówek w Stanach Zjednoczonych w „rozsądnej cenie”. Planowany nakład zmniejszono. Aby pokazać, jak trudno zorganizować produkcję gier w USA, Trzewiczek w jednym z materiałów opublikowanych na Kanale Fantastycznym dzieli się wynikami swojego eksperymentu.
Przygotował testową grę planszową o niezbyt skomplikowanych elementach i poprosił dwie firmy, jedną z Polski, drugą ze Stanów, o przedstawienie wyceny wydrukowania nakładu. W kraju nad Wisłą zapłaciłby 3,2 euro za egzemplarz. W Ameryce blisko trzy razy więcej, aż 9 euro.
Obrońcy polityki Trumpa i taryf mówią, że mają one zachęcić firmy do przenoszenia produkcji z powrotem na terytorium USA. Z jednej strony uniezależniłoby to amerykańską gospodarkę od czynników zewnętrznych, z drugiej stworzyłoby nowe miejsca pracy w Stanach.
Na przykładzie, zdawałoby się, nieskomplikowanych technologicznie planszówek widać, że to trudny i długi proces. Wymaga ogromnych nakładów finansowych. A rynek gier planszowych zwyczajnie nie jest dostatecznie lukratywny, aby się to komuś opłacało. Ich producenci to za słabe lobby, żeby wychodzić sobie w Waszyngtonie zwolnienie z taryf jak big techy od telefonów komórkowych.
Koniec monopolu
Taryfy uderzyły również w USAopoly, wydawcę najgorszej gry planszowej świata – Monopoly. Ona też oczywiście powstawała w Chinach i przeniesienie produkcji do Stanów właścicielowi się po prostu nie opłaca. „Amerykanie bardziej kochają niskie ceny, niż nienawidzą napisu Made in China”, przyznaje w rozmowie z The New York Times Dane Chapin, który wcześniej publicznie popierał Trumpa. Dałoby się nawet potraktować to jako dobrą wiadomość, gdyby nie fakt, że kolejne kilkadziesiąt osób z branży może znaleźć się na bruku.

Część amerykańskich firm ogranicza działalność, część próbuje dalej funkcjonować pomimo niesprzyjających warunków. Na początku maja Dire Wolf, znane z popularnych także w Polsce Brzdęku! czy Diuny: Imperium, zapowiedziało nową grę tego samego projektanta, Lightning Train.
Na końcu notki prasowej zapowiadającej tytuł firma uprzedza, że nie ma pojęcia, co przyniesie przyszłość:
„Wciąż pozostaje kilka miesięcy do momentu, gdy Lightning Train dotrze do portów w Stanach Zjednoczonych, i na tym etapie nie jesteśmy w stanie spekulować na temat przyszłych warunków celnych. W międzyczasie kontynuujemy analizę możliwości dostosowania naszej sieci dystrybucji, aby znaleźć realne i opłacalne sposoby dostarczania gier do graczy. Mamy nadzieję na rozsądne zakończenie polityki taryfowej administracji, która zagraża amerykańskiemu rynkowi gier planszowych”.
Jeden ze sposobów na radzenie sobie w nowej sytuacji to zmiana modelu dystrybucji. Zamiast wchodzić w nieoptymalne w świetle taryf rozliczenia z hurtowniami, wydawcy ogłaszają, że będą rozwijali sprzedaż bezpośrednią. Tak np. postanowiło zrobić Indie Board Game. Przestało sprzedawać w Stanach najnowszą część Aeon’s End tradycyjnymi kanałami, Amerykanie będą ją mogli kupić na platformie crowdfundingowej. Ale za ile? Na razie nie wiadomo.
Inni postanawiają poczekać. Cephalofair Games, autorzy hitowego Gloomhaven, ma w Państwie Środka towar, za który musiałoby zapłacić wg nowych taryf ponad cztery miliony dolarów. Zwyczajnie nie stać firmy na coś takiego. Zamiast zarabiać na sprzedaży gier, wydaje teraz pieniądze na przechowywanie ich w chińskich magazynach.

Sytuacja jest dynamiczna - w poniedziałek 12 maja ogłoszono zawieszenie wprowadzenia najwyższych taryf na 90 dni. Zamiast nich, tymczasowo, chińskie produkty będą obłożone cłem 30%, co jest i tak wyższym poziomem niż wcześniej.
Co potem? Tego nikt nie wie. Może coś zmieni się za miesiąc, może za dwa. Może pójdzie w górę, może w dół. Wiele gier planszowych polega na zarządzaniu ryzykiem, ale taka niepewność jest dla jakiegokolwiek biznesu trudna do przyjęcia.
Co to wszystko znaczy dla gracza w Polsce?
W bliskiej perspektywie czasu – konsumenci nie odczują różnicy. Gier nie zabraknie. Polscy wydawcy nabywają prawa do planszówek na całym świecie. Więc nawet jeśli kilka firm ze Stanów Zjednoczonych ograniczy swoje działania, a inne zbankrutują, na rynku pozostanie wiele innych przedsiębiorstw i projektantów. A w tym momencie i tak w planach wydawniczych są jeszcze polskie edycje amerykańskich tytułów sprzed paru lat.
Osoby kupujące gry bezpośrednio poprzez platformy crowdfundingowe mogą znaleźć się w sytuacji, kiedy projekty bardziej zależne od amerykańskiego rynku nie dojdą do skutku. Co do dalszej perspektywy – skoro takie firmy jak CMON oraz Flat River Group zwalniają ludzi z zespołów projektanckich, to znak, że w przyszłości nie powinniśmy się spodziewać nowych dodatków do Zombicide czy Spirit Island.
I tak oto wielka polityka demoluje hobby dla paru milionów osób, które po prostu chciały usiąść z kimś przy stole i pograć.