Największe firmy psują radochę z gamescomu, a tracą na tym zwykli gracze
Wygląda na to, że w 2024 wydawcy i developerzy zdają się zapominać, że gry przywozi się na targi gamingowe dla… usatysfakcjonowania graczy.
Cofnijmy się o dziewięć lat. Mamy sierpień 2015 roku. Siedzę na gamescomowym pokazie EA i oglądam zapowiedź Plants vs. Zombies: Garden Warfare. Odnoszę wrażenie, że audiowizualne granice między grami 3D a filmami studia Pixar zatarły się raz na zawsze. Przeżywam niemały szok. Emocje jeszcze nie opadły, a ja przeciskam się w tłumie ludzi. Gdy podnoszę wzrok, dostrzegam coś, czego nie zapomnę do samej śmierci. Oto kilka metrów przede mną dumnie kroczy Ultramarine z Warhammera 40,000. Noszący rewelacyjnie wykonaną zbroję mężczyzna jest dzięki niej o ponad metr wyższy od gawiedzi, a Mariusz „Dominator” Pudzianowski wcale nie wydaje się przy nim wielkim chłopem. Myślę: „Skoro tak wygląda Gamescom, co jeszcze może mnie tu czekać?”. To wszystko w jakieś dwie godziny po wejściu na teren imprezy.
Przez kilka kolejnych dni pochłania mnie poznawanie zasad funkcjonowania targów molochów, takich jak właśnie Gamescom czy nieosiągalne dla mnie w czasach swojej świetności E3. W gigantycznym skrócie można napisać, że podobne wydarzenia służą:
- do prezentowania swoich gier,
- w celu pozyskiwania informacji na temat nadchodzących produkcji,
- biletów po to, by przetestować wyczekiwane tytuły na długo przed premierą.
Niemniej wysnuwanie równie płytkich wniosków kompletnie mija się z celem dlatego, że niezmiennie najważniejsi pozostają ci, którzy jadą do Kolonii po prostu dobrze się bawić. To właśnie uczestnicy niezwiązani bezpośrednio z branżą gamedev odpalą dostarczone buildy gier, a później staną się odbiorcami tekstów redakcji tudzież materiałów jutuberów, co ostatecznie przełoży się na decyzję o nabyciu danego produktu.
Działania na niekorzyść ekosystemu
Wróćmy do 2024. Grasując po strefie biznesowej Gamescomu (to główne miejsce networkingu i pokazów za zamkniętymi drzwiami), wielokrotnie zastanawiałem się, jak przedsięwzięcie, w którym uczestniczę, odbierają regularni przyjezdni. Sam jestem tu w pracy, tysiące osób decydują się natomiast brać urlopy, by ochoczo nabijać kilometry, pełzając przez kolejne hale Koelnmesse. W moim przypadku wystarczy przybyć na umówione spotkanie celem przyjrzenia się danej produkcji, lecz odwiedzającym targi fanom gamingu pozostaje ustawić się w jednej z licznych kolejek.
Jaki jest sens czekania nieraz grubo ponad cztery godziny (!) przed jednym stanowiskiem? Czy chodzi o miłość do marki? A może po prostu głupio poddać się po dłuższym czasie, więc trzeba już wystać swoje do końca? Odpowiedzieć na te pytania niełatwo, a bodaj kluczowy dla sprawy pozostaje fakt, że tak jak był w 2015, tak i w 2024 roku Gamescom wciąż jest głównie świętem dla graczy, a na dodatek robi wszystko, by to się nie zmieniło. To o tyle ważne, że niniejszy wniosek kłóci się z odniesionym przeze mnie wrażeniem, iż developerzy zdają się robić całkiem sporo, by nieco owo świętowanie uprzykrzyć. Mowa w końcu o lekceważeniu cierpliwości własnych odbiorców.
Okazało się bowiem, że w Assassin’s Creed Shadows zagrać na tegorocznym Gamescomie po prostu się nie da, a wewnątrz klimatycznego, inspirowanego feudalną Japonią stanowiska wyświetlano… prezentację opowiadającą o najnowszej odsłonie flagowej serii Ubisoftu. Podobnie sprawa miała się z Indianą Jonesem. Zarówno dziennikarze, jak i nabywcy biletów obejrzeć mogli jedynie pewne nagranie wideo. Taka sama sytuacja dotyczyła Avowed i jeszcze kilku pozycji dysponujących większym budżetem. A co z tytułami, które dało się przetestować? Przywieziony build Monster Hunter Wilds nieprzyjemnie chrupał oraz zwalniał dokładnie wtedy, kiedy szczególnie nie powinien (czyli w trakcie starć z wielkimi maszkarami), Dune: Awakening okazało się zaś niestety prawdziwym dramatem(*). Z całą pewnością mogę napisać, że lwia część wyczekiwanych przeze mnie produkcji była nieobecna, a inne co najwyżej ledwie grywalne. Quo vadis, gamedevie?
(*) Więcej o Monster Hunter Wilds i Dune: Awakening przeczytacie w nadchodzącym wielkimi krokami CD-Action 04/2024.
Seria wszystkich rozczarowań
Dobrze pamiętam, że podczas mojej pierwszej wizyty w Koelnmesse grałem m.in. w Star Wars Battlefront, Dark Souls 3, reboot Need for Speeda czy chociażby Unravel, a każda z tych pozycji zaserwowana była tak, by ukryć mankamenty wciąż zabugowanego kodu. Na niespełna dekadę po tym wydarzeniu te same targi okazują się więc cierpieć z powodu licznych prób zapewnienia kontroli nad szumem medialnym dotyczącym najbardziej wysokobudżetowych produkcji. W zeszłym roku Bethesda zaskoczyła gamingowy świat na chwilę przed premierą Starfielda jego de facto wielką nieobecnością w Kolonii.
Doprecyzowując: pokazywano misję rozpoczynającą kosmicznego erpega, ale to tyle. Niemożność przedpremierowego zagrania w Starfielda wytłumaczona została wczesnym dostępem zaplanowanym na ledwie kilka dni po Gamescomie (dokładniej na 1 września). Wymówka kiepska, lecz dziś raczej mało kto o niej pamięta.
Jak z pewnością wywnioskowaliście z moich wcześniejszych słów, niezdrowy trend gaszenia entuzjazmu graczy podstawianiem im pod nos idealnie wycyzelowanej prezentacji wideo dało się odczuć na tegorocznym Gamescomie jeszcze mocniej. Sami zresztą zastanawialiśmy się z Karolem Laską, czy AC Shadows nie pokazywano z powodu chęci przekierowania maksymalnego zainteresowania na Star Wars Outlaws, debiutujący w chwili publikacji tego felietonu potencjalny wielki hit Ubisoftu. Niemniej historia samuraja Yasuke zadebiutować ma już w listopadzie, za niespełna trzy miesiące. Zegar tyka.
Wciąż jest nadzieja
A co z grami indie? Tu jest całkiem odwrotnie, gdyż setki developerów opowiadały o swoich kameralnych projektach, najczęściej natychmiast przekazując pady bądź klawiatury w ręce zainteresowanych. W niniejszym segmencie lekcje odrobiono należycie, ale Gamescom zawsze stał przede wszystkim trzema literkami A. Owszem, świetnie móc sprawdzić w akcji perełki tworzone często przez ledwie kilkuosobowe zespoły, jednakże „indyki” (jak na razie) raczej nie mają szans przyciągnąć setek tysięcy ludzi spoza branży w jedno konkretne miejsce. W niedalekiej przyszłości wzrost popularności hal wypełnionych po brzegi niezależnymi devami być może wpłynie pozytywnie na autorów wysokobudżetowych blockbusterów, pragnących zbliżyć się do poszczególnych społeczności w trakcie targów, lecz niewątpliwie przyjdzie nam na to poczekać. I to pod warunkiem, że wydawcy w ogóle takim procesem się zainteresują.
Tymczasem prognozuję, że w przyszłym roku przetestuję nad Renem jeszcze mniej growych blockbusterów, w trakcie minionego Gamescomu 2024 boleśnie odczułem bowiem podejście typu „pokażmy im cokolwiek, tytuł i tak się sprzeda”. Podobne praktyki nie są oczywiście w żadnym przypadku czymś zaskakującym, jednakże dobrze pamiętam, że nie tak dawno giganci pokroju Capcomu, Microsoftu czy właśnie Ubisoftu przykładali więcej uwagi do wysyłanych na wydarzenia buildów. Dziś łatwiej powiedzieć, że wszystkie usterki znikną wraz z patchem premierowym.
W wielu aspektach nadal jest świetnie
Nie zmienia to faktu, że organoleptycznie Gamescom robi wrażenie nieporównywalne do zbliżonych inicjatyw odbywających się na terenie naszego kraju. To właśnie m.in. dla wyrobienia sobie poczucia skali warto przyjechać do Kolonii chociaż raz. Każde bowiem zbliżenie się do dwupiętrowego czerwia usytuowanego przed stoiskiem Dune: Awakening czy przyglądanie się z bliska równie wielkiemu Doom Slayerowi natychmiast wywoływało efekt „łał” nie tylko u mnie. Podobnych rozmiarami konstrukcji promujących wybrane marki porozstawiano zresztą całe mnóstwo. Na halach otwartych dla posiadaczy biletów panował nie lada zgiełk, konferansjerzy zdawali się natomiast przekrzykiwać, animując publiczność zgromadzoną pod dziesiątkami stref.
Co chwilę ktoś na siebie wpadał, ponieważ rewelacyjnie przebrani cosplayerzy pozowali do zdjęć zarówno solo, jak i z nowo zrekrutowanymi fanami. Część odwiedzających nosiła ze sobą pokaźnych rozmiarów torby na zdobyte we wszelakich konkursach gadżety, a inni podstawiali pod pośladki rozkładane krzesełka wędkarskie pozwalające im odpocząć w ślamazarnie przesuwającej się kolejce do najpopularniejszych gier. To truizm, ale odpowiedni klimat każdej udanej imprezy tworzą przede wszystkim ludzie. Trudno mi jednak wyobrazić sobie ich smutek w chwili, gdy przyszło im usłyszeć, że po wielu godzinach czekania nie będzie im dane zagrać w najbardziej upragnione tytuły.
Czytaj dalej
W CD-Action ogarniam przede wszystkim socjalki, ale czasem napiszę coś do kwartalnika, na "sajta" i do Retro. Kocham pierwsze Soulsy, Big Bossa, Silent Hille, Rezydenty, FPSy i rogaliki. Współtworzę także redakcję portalu KVLT, gdzie publikuję recenzje płyt i relacje z koncertów.