Driver miał być rywalem GTA. Za co pokochaliśmy tę serię?
Z Driverem po raz pierwszy zetknąłem się jako 11-latek, mniej więcej dwa lata po premierze gry (co więcej, produkcja nadal – pomimo upływu dwóch i pół dekady – daje mi mnóstwo frajdy). Był dość prosty w swoich założeniach. Siedząc w samochodzie, wykonywaliśmy różne misje jako oficer policji pracujący pod przykrywką. Niekiedy musieliśmy dojechać do wyznaczonego celu w określonym czasie, innym razem pakowaliśmy się w tarapaty i uciekaliśmy przed stróżami prawa, którzy swoją nieustępliwością sprawiali, że pościgi stale trzymały w napięciu. Teoretycznie nic nadzwyczajnego, prawda?
Samochodowy amerykański sen
Myślę, że to dobry moment, aby podkreślić, że cała seria Driver stoi świetnym modelem jazdy. Już od pierwszej odsłony był on niezwykle przyjemny, wciągający, a miękkie zawieszenie dawało fantastyczne uczucie podczas pokonywania zakrętów. To właśnie sprawiało, że dzieło studia Reflections Interactive zyskało tak dużą popularność, a realizowanie nawet prostych zadań sprawia ogromną frajdę również dzisiaj.
W grze zaimplementowano całkiem fajny, jak na tamte czasy, choć i tak dość ograniczony model zniszczeń, co mocno zwiększyło realizm. Otwartość i rozmiar świata robiły kolosalne wrażenie. Do wyboru mieliśmy aż cztery duże lokacje. Takie słoneczne i sielankowe Miami czy pagórkowate San Francisco (Golden Gate Bridge!) dawały ogrom zabawy na długie godziny, Driver to bowiem nie tylko kolejne misje Tannera pracującego pod przykrywką, lecz także pełna swoboda. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby wybrać się na zwyczajną przejażdżkę z zachowaniem przepisów ruchu drogowego, co ułatwiały blokada prędkości do tej dozwolonej oraz możliwość używania kierunkowskazów.

Zaskakująco relaksujące okazywały się takie prozaiczne czynności jak słuchanie klekoczącego silnika podczas postoju i obserwowanie, jak z rury wydechowej wydostaje się dym. Mógłbym się przyczepić jedynie do udźwiękowienia, które było trochę nierówne. Odgłosy zderzeń, jednostki napędowej pracującej na wolnych obrotach, poślizgów i otoczenia zostały świetnie odwzorowane, ale już same pojazdy przy wyższych prędkościach wyły (dosłownie) jednakowo. Zapewne dzisiaj za coś takiego twórcy gry dostaliby po uszach, ale wówczas gameplay rekompensował wszelkie tego typu niedociągnięcia.
No dobrze, mówimy tutaj o wspaniałej i wciągającej rozgrywce, ale warto przypomnieć, że wcale nie tak łatwo było ją zacząć! Starsi gracze na pewno pamiętają misję treningową w parkingu podziemnym, w której w minutę należało zrobić określoną liczbę szalonych manewrów i którą prawdopodobnie wielu z was musiało powtarzać do bólu… Myślę, że sporo osób zgodzi się ze mną, że to jedno z najtrudniejszych otwarć w samochodówkach. Na szczęście sprytnie dało się obejść to wyzwanie, kasując jakąś linijkę w pliku tekstowym w katalogu gry. Gdy już przemknęliśmy przez ten parkingowy horror, Driver odpłacał tym, co najlepsze. Posiadał wszystko, aby stać się kultowym i zagościć w sercach graczy na wiele lat – i tak też się stało. Na kontynuację nie musieliśmy więc długo czekać.

Bezpieczny krok naprzód
Myśleliście, że gry na wyłączność to znak obecnych czasów? Nic bardziej mylnego. Driver 2 ukazał się w 2000 roku tylko na pierwszym PlayStation, lądując tym samym poza moim sprzętowym zasięgiem. Wiele lat upłynęło, zanim miałem okazję sprawdzić tę odsłonę, ale gdy w końcu się do niej dorwałem, od razu poczułem się jak ryba w wodzie. To była bardzo dobra kontynuacja. W gruncie rzeczy Driver 2 oferował to samo, za co pokochano „jedynkę” – dodano w nim jednak nowy mechanizm, który dość mocno zmienił trzon rozgrywki. Tym razem otrzymaliśmy możliwość wychodzenia z samochodu i chodzenia pieszo. To pozwoliło na zmianę aut w trakcie zabawy w otwartym świecie, a nie, jak w pierwszej części, wyłącznie przed wczytaniem mapy.

Pewnie ucieszyłbym się z takiego zabiegu, gdyby tylko został porządnie wykonany. Sterowanie protagonistą było niewygodne, a animacje poruszania się zwyczajnie odpychające, przez co starałem się korzystać z tej możliwości jak najrzadziej. O wiele lepiej miało się oczywiście samo prowadzenie samochodów, ale do tego przyzwyczaiła mnie poprzednia odsłona. Oprawa graficzna prezentowała się przeciętnie, a obszar wyświetlanego przed nami terenu był bardzo mały. Wiadomo, mowa o tytule na PS1, należało więc postawić na wyraźne ustępstwa. W ogólnym rozrachunku Drivera 2 wspominam dobrze i tak też produkcja została przyjęta. W swoich pierwotnych założeniach to nadal ta sama świetna gra. Wyglądało na to, że marka miała przed sobą świetlaną przyszłość, ale wtedy pojawiło się… Grand Theft Auto.
Gdy dorosnę, chcę być jak GTA!
Nie bez powodu wspominam o serii Grand Theft Auto. Po ogromnym sukcesie GTA 3 twórcy Drivera chyba poczuli zazdrość i postanowili nieco za dużo zapożyczyć od Rockstara, czego pewnie żałują do dziś. W Driverze 3 nachalne inspiracje rzucały się w oczy. Nie odbieram autorom ambicji i chęci stawienia czoła ubóstwianej już przez wielu graczy marce, ale trzeba mierzyć siły na zamiary. Chcesz walczyć z najlepszymi? Musisz starać się im dorównać. Rzeczywistość jednak okazała się bezlitosna. Ból i upokorzenie mogłyby być mniejsze, gdyby nie budowany hype.

Bo gra miała stać się gigantycznym hitem. Twórcy dołożyli wszelkich starań, aby wmówić nam, jak wielka to będzie produkcja i o ile lepsza od GTA. Pościgi, strzelaniny, przepełniona akcją fabuła, trzy ogromne mapy, znani aktorzy głosowi tacy jak Michael Madsen, Mickey Rourke czy Michelle Rodriguez. Nie ukrywam, że sam dałem się złapać na ten cudny marketing, a później… zderzyłem się ze ścianą przy prędkości 200 km/h. Główne elementy mechaniki wypadły nieintuicyjnie, brakowało odrzutu broni, przeciwnicy nie grzeszyli inteligencją, animacje ruchu postaci zniechęcały i do tego wszystkiego w pakiecie otrzymaliśmy dużą liczbę błędów, które zwyczajnie potrafiły zmęczyć. Po latach jestem jednak przekonany, że Driver 3 krył w sobie potencjał. Gdyby tylko trzymał się swoich pierwotnych założeń i skupił przede wszystkim na byciu dobrą samochodówką… Może to zbyt zachowawcze podejście, ale jak coś jest dobre i działa…
CZYTAJ DALEJ NA KOLEJNEJ STRONIE
Czym w końcu jestem?
Driver: Parallel Lines pojawił się dwa lata później. Akcja przeniosła się do Nowego Jorku, zmienił się główny bohater, a rozgrywka próbowała wrócić na właściwsze dla cyklu tory. Ubisoft Reflections chyba zrozumiało swoje katastrofalne błędy popełnione przy produkcji „trójki” i w czwartej odsłonie postanowiło bardziej skupić się na tym, z czego cała seria była znana i co wyraźnie sugeruje tytuł, czyli na jeździe samochodem. Owszem, nadal mieliśmy możliwość poruszania się bohaterem pieszo (wyglądało to lepiej niż w poprzednich częściach), dalej dochodziło do strzelanin (ale znacznie przyjemniejszych niż w „trójce”), a fabuła kręciła się wokół gangsterki, lecz tym razem odniosłem wrażenie, że jest to co najwyżej dodatek do głównej osi rozgrywki.
Na każdym kroku podsuwano nam pod nos jakiś samochód, zabawa stała się mniej liniowa, pojawiły się misje poboczne takie jak uliczne i torowe wyścigi na czas czy destruction derby w Central Parku, a do tego za pieniądze zebrane w trakcie wyzwań mogliśmy modyfikować swoje auta w garażu. Wszystko się tu kleiło, ale… grając w tę część, czułem, że coś jest z nią nie tak, jakbym otrzymał alkohol rozcieńczony dużą ilością wody. Zero smaku, zero jakiegokolwiek efektu „wow”. Gra wypadała po prostu nijako. W odbiorze produkcji nie pomagały także kłopotliwe błędy. Czasem bohater potrafił się zablokować i zachowywać bardzo nienaturalnie, co tyczyło się też zresztą pojazdów, ale mimo wszystko „czwórka” została zrobiona na tyle poprawnie, że w odróżnieniu od „trójki” po prostu dało się w nią grać.

Pomimo swego rodzaju bezpłciowości nowej odsłony dostrzegłem światełko w tunelu, jeśli chodzi o przyszłość serii, ale czułem, że studio stoi na rozdrożu – musiało wybrać pomiędzy kopiowaniem GTA a skupieniem się w pełni na zabawie za kółkiem. Przyszło nam poczekać kilka długich lat, zanim przekonaliśmy się, w którą uliczkę skręcili deweloperzy, tworząc ostatniego już dużego Drivera (po drodze pojawiły się małe, niewiele wnoszące spin-offy na konsole przenośne).
Stary, dobry Kierowca powraca!
Dopiero w 2011 roku otrzymaliśmy pełnoprawną kontynuację cyklu – Drivera: San Francisco. Piątą odsłoną zajął się Ubisoft i pierwotni twórcy ze studia Reflections Interactive. Zrobili to, co należało zrobić bardzo dawno temu. Zaproponowali grę, która nareszcie przywróciła serii tożsamość. Produkcję pozbawioną strzelanin i biegania po mieście, uciekającą od wpływów GTA – byliśmy tylko my i nasz samochód.
Przede wszystkim zaskoczyła mnie fabuła. Głównym bohaterem ponownie został policjant Tanner. Ten w wyniku wypadku i śpiączki stał się… duchem. Dosłownie więc mógł wyjść ze swojego ciała i przejąć kontrolę nad dowolnym kierowcą na olbrzymiej mapie San Francisco (ta robiła w 2011 roku ogromne wrażenie).

Na początku wydawało mi się to bardzo dziwne, ale wiele czasu nie musiało minąć, abym się przekonał, ile możliwości dawał taki pomysł. Mogliśmy tej opcji używać w każdym momencie, nawet w trakcie pościgu, np. wykorzystując inne pobliskie samochody do taranowania przestępcy, którego akurat goniliśmy, albo tworząc z nich barykady. Ponadto w mgnieniu oka dało się przetestować dowolne auto, jakie napotkaliśmy na drodze (te unikatowe zdobywaliśmy w salonie w miarę postępów). Nie licząc tego nadprzyrodzonego elementu, Driver: San Francisco to stuprocentowy powrót do korzeni serii.
Chwilę przed przystąpieniem do pisania niniejszego artykułu odświeżyłem sobie tę odsłonę i przyznam, że dała mi wiele radości. To właśnie na taką kontynuację czekałem, zresztą wygląda na to, że nie tylko ja, ostatnia część odbudowała bowiem zszargany wizerunek cyklu, przypadając graczom i dziennikarzom do gustu. Potem nastał koniec… No dobra, skłamałbym, pisząc, że tak się stało, wszak w 2015 roku pojawił się Driver Speedboat Paradise (tak, motorówki) na smartfony, ale pozostawię to bez jakiegokolwiek komentarza. Serio, nawet nie traćcie czasu na sprawdzenie, czym jest ten mobilny wyciskacz portfeli.

Przestarzała formuła, a może brak wiary?
Jeśli zapytalibyście mnie, czy chciałbym kolejnego Drivera, odpowiedziałbym, że wziąłbym go z pocałowaniem ręki, o ile zostałby stworzony na bazie pierwszej, drugiej i piątej części. Podejrzewam, że nie tylko ja zagrałbym w nową odsłonę albo jakiś reboot, jednak mijają lata, a Kierowcy jak nie było, tak nie ma. Wydaje mi się, że Ubisoftowi zabrakło odwagi, aby brnąć w klasyczne pościgi samochodowe w czasach, w których wychodziło mnóstwo hitowych gier. Preferencje odbiorców zaczęły się zmieniać, czego świetnym przykładem choćby fenomenalnie przyjęta Forza Horizon, i – kto wie – może producent czuł, że nie będzie w stanie konkurować z podobnymi tytułami.
Do Horizona dołączyło The Crew, rozwijały się Need for Speedy, Gran Turismo i wiele innych mocnych marek. Czy jest tu miejsce na Drivera? No cóż, wierzę, że szósta część poradziłaby sobie z konkurencją całkiem nieźle, gdyby łączyła pełną emocji i intryg fabułę z jak zawsze przyjemnym modelem jazdy i duchem klasycznych filmów z pościgami. Ale to na razie czcze marzenia.
Czytaj dalej
8 odpowiedzi do “Driver miał być rywalem GTA. Za co pokochaliśmy tę serię?”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
O kurde ale flashback. Fajny artykuł
Ja sobie Drivera zastąpiłem Burnoutem. Może i gra nie jest tak hardcorowa, ale wcale nie gorsza.
Oficer to jest w wojsku, w policji są funkcjonariusze. 😉
Zdaje się, że kiedyś widziałem pierwszego „Drivera” przez chwilę u kolegi, ale to w sumie wszystko, co kojarzę. Być może też odpadliśmy na misji treningowej.
„Oficer – policjant należący do korpusu oficerów Policji, posiadający stopień policyjny co najmniej podkomisarza, który jest odpowiednikiem stopnia podporucznika w WP”
Pamiętam że jedynka była dobrą grą tylko piekielnie trudną, dwójka była już o wiele słabsza a trójka to już w ogóle było dno. Do dziś pamiętam też recenzje w CDA trójki i tekst że sterowanie jest tak beznadziejne że zastanawiacie się czy ludzi pracujący nad tą grą wiedzą jak skonstruowane są ludzie dłonie 😀 Brakuje mi wzmianki o tym że Watch Dogs początkowo zaczynało jako nowa część Driver-a ale pod wpływem serialu Person of Interest (który swoją drogą bardzo polecam) została zmieniona koncepcja projektu i początkowo dodano wątki hakerskie a potem w ogóle przerobiono na nową markę.
ubisoft nie zrobi nowego drivera, bo marka im nie pasuje do otwartego świata z milionem znaczników i zbierania znajdziek. a oni tylko takie potrafią
Po co im seria Driver jak pakują kasę w The Crew?
Jak napisał Ambermozart – teraz prym wiodą światy przepełnione aktywnościami, a taki Driver nie mógłby konkurować z Forzą Horizon pod względem otwartego świata…
mam sentyment do gier retro, np. taki driver budził podziw i dzisiaj widzę tę pikselozę, ale ciągle budzi podziw. poza tym te ograniczenia troszeczkę wzmacniają immersję na zasadzie wyobraźni. jeśli jest jakiś ratunek dla świata gier to trzeba dać twórcom słabsze komputery. potrzeba matką wynalazków. udowadniają to gry indie i retro. a hiperrealizm nie zawsze sprawia, że bardziej wsiąkniemy w grę. potrafi uwydatnić symulację (cyberpunk)