[Publicystyka] Mity Dzikiego Zachodu

[Publicystyka] Mity Dzikiego Zachodu
Za nami pecetowa premiera Red Dead Redemption 2. Z tej okazji zapraszam was do wędrówki po Dzikim Zachodzie. Ale tym prawdziwym, jakże różnym niż świat znany wam z gier i filmów. Ruszajmy, by rozprawić się z narosłymi wokół niego mitami. Jiiiiiii-ha!

W XIX wieku w USA ogromną popularnością cieszyła się doktryna „objawionego przeznaczenia”. Głosiła, że Bóg dał Amerykanom prawo – ba, wręcz obowiązek! – kolonizacji i ucywilizowania dziewiczych terytoriów Ameryki Północnej(*). Horace Greeley, amerykański polityk, dziennikarz i wydawca prasowy, podsumował to w 1850 za pomocą słynnej maksymy: „Go west, young man, and grow up with the country” („Idź na Zachód, młody człowieku, i rośnij wraz z krajem”). Rzesze ludzi faktycznie podążały ku owym ziemiom obiecanym, szukając tam szansy na dostatniejsze życie. (Fala wezbrała po roku 1862, gdy na mocy specjalnej ustawy pionierzy mogli otrzymać tam za darmo 65 hektarów ziemi pod warunkiem, że będą ją uprawiać przez minimum 5 kolejnych lat). Migrowali też ci, którzy chcieli tam zacząć nowe życie albo po prostu wiali na ówczesne „dzikie pola” przed karzącą ręką sprawiedliwości.

Ale choć kolonizacja Zachodu trwała w sumie ponad wiek, zazwyczaj filmowców interesuje zaledwie trzydziestoletni wycinek jego historii – lata 1865-1895, złota era Wild Westu (nadmieńmy, że akcja RDR dzieje się w 1911, a RDR 2 w 1899 roku). Później (aż do swej „śmierci” w 1912(**)) Dziki Zachód właściwie tylko żył wspomnieniami „dawnych, dobrych (?) czasów”. Czasów, których wypaczony obraz został nam wtłoczony do głów tak mocno, że nawet nie zastanawiamy się, czy na pewno jest prawdziwy.

red-dead-redemption-2-screen_178qa.jpg

Multikulti

Wbrew temu, co widzimy w każdym klasycznym westernie, sporą część populacji Zachodu stanowili ludzie o najróżniejszym kolorze skóry i niekoniecznie mówiący po angielsku. W 10-tysięcznym Rock Springs w stanie Wyoming naliczono przedstawicieli aż 56 (!!!) różnych narodowości (w tym Turków, Słowaków, Polaków, Włochów, Francuzów oraz mnóstwo Niemców i Skandynawów). Kręciły się też tam hordy Chińczyków, masowo „importowanych” do pracy przy układaniu linii kolejowych. Nie mogło zabraknąć i Latynosów, czyli w tym wypadku Meksykanów, oraz Afroamerykanów, Kreolów, a także Mulatów i Metysów, czyli potomków związków międzyrasowych. Istna wieża Babel, tygiel narodów… z czym zresztą Red Dead Redemption 2 się nie kłóci – w drodze spotykamy głównie Szkotów i Irlandczyków, ale pojawiają się Francuzi, Niemcy, Włosi, możemy też obić mordę Polakowi.

Ale w złotych latach westernów (lata 40.-60. XX wieku) konserwatywna widownia nie przyjęłaby dobrze faktu, że bohaterskimi pionierami, ucieleśnieniem amerykańskiego ducha ekspansji i przedsiębiorczości, niosącymi światło cywilizacji na nowe terytoria, była taka mieszanka ras i nacji. No i większość ówczesnych hollywodzkich aktorów była biała. Stąd w klasycznych filmach widzimy bardzo, bardzo WASP-owy (White, AngloSaxon, Protestant) Dziki Zachód, co zupełnie nie odpowiada prawdzie.

Howdy!

Podobnie wypaczono najsłynniejszą ikonę Dzikiego Zachodu, czyli kowboja. Zacznijmy od tego, że w okolicach 1850 aż jeden na czterech kowbojów miał czarną skórę (być może stąd obecność w gangu Van Der Linde’a dwóch Afroamerykanów – choć ogólnie, zwłaszcza wśród przeciwników, nie spotyka się ich wielu). Pierwotnie byli to niewolnicy, ale większość z nich po wojnie secesyjnej pozostała na Dzikim Zachodzie, gdzie traktowani byli lepiej niż w bardziej cywilizowanych rejonach Ameryki. (Przy czym „lepiej” znaczyło tyle, że rzadziej nazywano ich „czarnuchami” – bo też gdy ktoś ma u pasa broń, to lżenie go jest nieco ryzykowne). A że sporo wyzwoleńców, którzy wcześniej tyrali na plantacjach, podjęło się tej pracy z braku lepszych perspektyw i kwalifikacji, więc z biegiem czasu „buffalo cowboys” (tak zwano ich w czasach niepoprawności politycznej z uwagi na kręcone czupryny kojarzące się z bizonią sierścią) raczej przybywało, niż ubywało. A ilu takich kowbojów widzieliście w filmach, i to jako bohatera pierwszoplanowego? OK, Django. A dalej? I teraz zapada kłopotliwe milczenie…

Ówcześni kowboje przypominali raczej chuderlawych meneli niż rumiane i umięśnione byczki z westernów ze śnieżnobiałym uzębieniem. Prawdziwi kowboje mieli paszcze pełne szczerb i spróchniałych pieńków, a te zęby, które jeszcze posiadali w miarę zdrowe, były pożółkłe od nałogowego żucia tytoniu. A choć gra Rockstara rzadko zagląda bohaterom w uzębienie, jego stan wydaje się sprzężony z kwalifikacjami moralnymi postaci. Ci dobrzy mają co najwyżej pożółkłe, im gorszy charakter enpeca, tym bardziej prawdopodobieństwo plam i szczerb rośnie.

dziki-zachod-3_c0rk6.jpg

Ich średni wzrost to niecałe 1,6 m (waga wahała się między 50-55 kg). Sporo chorowało na gruźlicę (z czym RDR 2 się mierzy, i owszem) i/lub choroby weneryczne, nagminnie cierpieli na grzybicę stóp (bo komu by się chciało zdejmować na szlaku buty na noc, szczególnie tam, gdzie mogą zakraść się grzechotniki i inne jadowite tałatajstwo?). Wielu miało chroniczne problemy żołądkowe – efekt kiepskiej diety (w kółko gotowane/suszone mięso i fasola oraz suchary i melasa plus kawa, alkohol, tytoń… dodajmy do tego suchary i kukurydzę w puszce, a wypisz wymaluj otrzymamy jadłospis Arthura Morgana!) oraz licznych pasożytów. W ich slangu było nawet specjalne określenie przewlekłej biegunki: „backdoor trots”, co z grubsza można by oddać jako „dupny/wsteczny kłus”.

Kowbojskie twarze zwykle ozdobione były sumiastymi wąsiskami i/lub niechlujnymi brodami. Długie jak na dzisiejsze standardy włosy mieli często zawszone i rzadko myte. (Generalnie rzadko się myli). Ich odzież, przesiąknięta odorem krowiego łajna, zastarzałego końskiego i ludzkiego potu, przetłuszczona i prana od wielkiego dzwonu, cuchnęła. Skoro zaś o ubiorze mowa…

Prêt-à-porter

Kowboje preferowali luźne spodnie z wełny lub grubego i odpornego na przetarcia płótna, na które powszechnie nakładali „chaps”, czyli rodzaj legginsów, zwykle z owczej skóry wełną na wierzch, chroniących nogi przed urazami i otarciami podczas jazdy. Chapsy spisywały się doskonale, ale nie wyglądały w oczach filmowców dostatecznie seksownie. Stąd jeśli już pojawiały się w westernach, to nosili je tylko statyści albo aktorzy drugoplanowi mający wywoływać efekt komiczny, bo też poruszanie się w nich na piechotę wymagało stawiania dość powolnych, „kaczych” kroków. (A jeśli już jakiś filmowy bohater – np. John Wayne – używał ochraniaczy, to wyłącznie takich z wyprawionej bizoniej skóry).

Kowboje chętnie chodzili w wojskowych kurtkach i bluzach z demobilu (bo tanie i wytrzymałe). Lubili też grube flanelowe koszule, na które chętnie nakładali charakterystyczne kamizelki – z uwagi na ich głębokie kieszenie, do których w czasie jazdy sięgało się dużo wygodniej niż do tych w spodniach. Obowiązkowo okręcali szyje chustą/bandaną (najchętniej czerwoną). Ale nie był to „modny w tym sezonie dodatek”, a po prostu ówczesna maska przeciwpyłowa. Głowy okrywali kapeluszami, ale niekoniecznie kanonicznymi w westernach stetsonami. Na upalnym południu preferowano bowiem kapelusze o szerszym i niewygiętym rondzie (lepiej osłaniającym barki i kark przed słońcem). Oczywiście w RDR 2 kapeluszy mamy do wyboru, do koloru.

red-dead-redemption-2-7_4bq5.jpg

Lubiano w tamtych czasach pobrzękiwać wielkimi ostrogami w meksykańskim stylu, przypiętymi do wysokich skórzanych butów, które jednak nie przypominały dzisiejszych szpanerskich „kowbojek”. Ot, toporne buciory robocze od połowy łydki po kolana, z krowiej lub bizoniej skóry, z pięciocentrymetrowym obcasem (którym łatwo wpiąć się w strzemię) i o dość szerokim nosku. Co do bielizny zaś, to ogromną popularnością cieszył się taki specyficzny „kombinezon” – kalesony scalone z koszulą – zapinany na guziki od szyi do krocza. Ujmijmy delikatnie, że na szlaku przez parę miesięcy nie zmieniono jej zbyt często. Albo wcale.

(*) Choć w sumie apetyt Amerykanów był dużo większy. Przykładowy artykuł w „The Annals of America” (1850): „Zadaniem naszym jest spełnić przeznaczenie, Boskie Przeznaczenie, do panowania nad całym Meksykiem, nad Ameryką Południową, nad Indiami Zachodnimi i Kanadą”. Gorącym zwolennikiem i realizatorem tej doktryny był James Knox Polk, prezydent USA w latach 1845-49.

(**) Nie ma, tak naprawdę, jakieś precyzyjnej i powszechnie uznawanej daty końca Dzikiego Zachodu. Wielu jego historyków wskazuje na rok 1912, gdy Arizona, ostatnia enklawa Wild Westu, oficjalnie stała się stanem USA. Inni obstawiają rok 1910 , w którym przedstawicieli prawa w Arizonie przesadzono z koni na samochody itd.

O KULCIE COLTA I INNYCH MITACH PRZECZYTACIE NA NASTĘPNEJ STRONIE >>>

Kult kolta

A co z uzbrojeniem? Tak, kowboje zazwyczaj nosili przy pasie rewolwery. Pojedyncze. Ale raczej jako element stroju i „imidżu” prawdziwego mężczyzny niż jako „narzędzie codziennej pracy”, bo do odstrzeliwania drapieżników, polowania albo przepędzania złodziei bydła znacznie lepiej nadawała się broń długa. Gdy natomiast dochodziło do siłowego rozstrzygnięcia sporów, używano raczej pięści lub noży. Do tego większość kowbojów strzelała dość kiepsko, gdyż zbytnio nie ćwiczyli swych umiejętności z uwagi na spory koszt amunicji.

Przypatrzmy się kanonicznemu rewolwerowi z klasycznych westernów. To Colt Single Action Army M.1872 zwany „Peacemakerem”, czyli Rozjemcą. Z uznaniem mawiano, że można nim zabić człowieka, strzelając doń przez stodołę pełną siana. Tyle że miał on (podobnie jak wszystkie inne rewolwery z tego okresu) „drobną” wadę – nie był samopowtarzalny (stąd „single action” w nazwie). Po oddaniu strzału należało bowiem manualnie naciągnąć kurek, co powodowało obrót bębna. Teoretycznie można to było zrobić kciukiem dłoni, w której trzymało się rewolwer, co jednak powodowało, że lufa broni poruszała się, więc trzeba było potem ponownie wycelować.

W efekcie oddawano jeden strzał na 1-3 sekundy, czyli mniej więcej tak, jak przedstawił to Rockstar. W starych filmach widać rewolwerowców, którzy lewą dłonią, ustawioną prostopadle nad bronią, szybko „kosili” kurek, strzelając z prawej, dzięki czemu mogli opróżnić bębenek w niecałe 2 sekundy. Ale w praktyce nikt tak nie robił, bo ogień „z biodra” był wyjątkowo niecelny, chyba że strzelano się na bardzo krótki dystans. Pierwsze rewolwery z samonapinającym się kurkiem pojawiły się dopiero w 1877, ale nie cieszyły się uznaniem, gdyż były podatne na zacięcia. Aha – w tamtych czasach proch bezdymny to była jeszcze droga i mało dostępna świeżynka (patent z 1863), więc strzelających otaczały malownicze chmurki białego dymu, czego zwykle we współczesnych filmach i w Red Dead Redemption 2 zupełnie nie widać.

colty-ciekawostka_c0rk6.jpg

Gunslingers

Rewolwerowcy na pewno mieli na swych kontach znacznie mniejszą liczbę ofiar, niż głosi fama. Z reguły bowiem „desperados” łgali, aż dudniło, mocno wyolbrzymiając swe osiągnięcia, bo to robiło im dobry PR i przekładało się na atrakcyjne finansowo oferty pracy, np. jako ochroniarzy czy szeryfów. A jednocześnie odstraszało potencjalnych chętnych, by rzucić im wyzwanie, lub pacyfikowało wojownicze nastawienie oponenta. (Gdy jakiś wkurzony kowboj dowiadywał się, że gość, któremu chce nakopać do tyłka, to np. słynny Wyatt Earp, zwykle nagle potulniał).

Słyszeliście o Billym Kidzie? Gość zabił 3 osoby. Niektóre źródła podwyższają ten wynik do 6-7 ludzi. Ale jeśli nawet, jak się ma to do jego opisu zaczerpniętego z ówczesnych gazet: „psychopatyczny morderca o twarzy dziecka, który zabił 21 ludzi, zanim skończył 21 lat”? Do tego Kid znany był raczej z kradzieży bydła niż morderstw. „Nie był tym złym, bezlitosnym człowiekiem, jakim uczyniła go historia Zachodu” – to słowa jednego z tych, którzy się z nim przyjaźnili. A znany zabójca (ale bizonów…), William F. Cody, znany jako „Buffalo Bill”, na starość wyznał, że większość swoich bohaterskich wyczynów zwyczajnie zmyślił, celem wypromowania organizowanego przez niego wielkiego wędrownego show pokazującego mieszczuchom ze Wschodu „realia życia” Wild Westu. Jak bardzo konfabulował? Wystarczy powiedzieć, iż z całą powagą twierdził, że w swej kowbojskiej karierze był ranny aż 137 (!!!) razy. Po latach zredukował liczbę odniesionych ran do… JEDNEJ. Tymczasem w Red Dead Redemption 2 zabijamy tylu ludzi, że starczyłoby na kilka preriowych miasteczek.



Niekoniecznie w samo południe

Rewolwerowe pojedynki też mocno odbiegały od filmowego kanonu. Zachował się szczegółowy opis starcia mającego miejsce w 1865, w Springfield, pomiędzy słynnym rewolwerowcem Jamesem Butlerem „Wild Billem” Hickokiem i jego kumplem, Davisem Tuttem. Panowie ostro pożarli się przy grze w pokera o wysoką stawkę i choć starano się ich pogodzić, postanowili rozstrzygnąć spór po męsku.

Pojedynek miał miejsce na ulicy, następnego dnia, o 6 rano. Gdy dzielił ich dystans ok. 20 metrów, ustawili się bokiem w stronę przeciwnika (co było rozsądne, bo zmniejszało szanse na trafienie), wyciągnęli kolty, wymierzyli i oddali po jednym strzale. „Dziki Bill” śmiertelnie ranił przeciwnika, który wkrótce potem skonał. W filmie wszystko – od kłótni po wymianę strzałów – zdarzyłoby się w minutę/dwie, a potem Bill spokojnie wróciłby do stołu i, rzuciwszy jakąś ciętą kwestię, grał dalej, nieprawdaż? A tu niespodzianka, bo zaraz po pojedynku został aresztowany i oskarżony o zabójstwo z premedytacją. Inna sprawa, że sąd szybko go zwolnił za kaucją a potem uniewinnił, gdyż świadkowie zgodnie zeznali, że Tutt pierwszy sięgnął po broń, więc Bill działał w obronie koniecznej.

A najsłynniejsza w historii Dzikiego Zachodu strzelanina w O.K. Corral w mieście Tombstone trwała zaledwie 30 sekund. Do tego nie miała miejsca w rzeczonym korralu (tak nazywano obszar otoczony ogrodzeniem, na którym trzymano bydło lub konie), a tylko w jego pobliżu. W 1881 roku Wyatt Earp z dwoma braćmi (wszyscy w służbie prawa) oraz ich przyjaciel, rewolwerowiec John Henry „Doc” Holliday, chcieli rozbroić grupę cieszących się złą reputacją kowbojów, którzy wbrew prawu nie złożyli broni w depozycie po wjeździe do miasta i „zakłócali spokój”. W chaotycznej wymianie ognia wzięło udział 8 osób. Oddano 30 strzałów (w tym z dubeltówki) z dystansu ok. 2 metrów. Efekt: 3 kowbojów zginęło, jeden został ranny. Zraniono też jednego z braci Earp (poważnie) oraz Hollidaya (lekko).

red-dead-redemption-2_4brd.jpg

O SALOONACH, INDIANACH i NAPADACH NA BANKI NA NASTĘPNEJ STRONIE >>>

Saloonowe życie

Saloon. W powszechnej świadomości: wysoki, piętrowy dom z charakterystycznym szyldem i wahadłowymi drzwiczkami. A w środku chromowany szynkwas z wąsatym barmanem w pasiastej kamizelce i popijającymi przy ladzie ludźmi. Tapper gra na pianinie, przy stołach kowboje tną w pokera. Czasem widać stół bilardowy albo ruletkę, a wszędzie kręcą się ubrane wyzywająco (jak na XIX wiek) kobiety, gotowe za 5 dolarów oddać się chętnemu w pokojach na piętrze. OK, bywały i takie eleganckie lokale, w największych miastach Zachodu, owszem. Ale rzadko. Natomiast typowe saloony to zwykle duże namioty albo coś w rodzaju zbitej z desek sporej budy, gdzie w dość spartańskich warunkach serwowano arcypodły alkohol po paskarskich cenach. A nawet w tych lepszych podłogę często wyściełały trociny, a wszędzie stały duże spluwaczki, bo niemal wszyscy nałogowo żuli tytoń i pluli w efekcie obficie gęstą i brązową od tytoniowego soku plwociną. Niekoniecznie zresztą do spluwaczek, choć było to wskazane, bo świadczyło o dobrych manierach.

I zapomnijcie o tych idiotycznych wahadłowych drzwiczkach, które służą tylko do tego, by w westernie wchodzący do baru Czarny Charakter mógł je energicznie rozepchnąć na boki, manifestując agresję. Takie drzwi przecież nie chroniły przed muchami i gzami czy pyłem i piaskiem z niewybrukowanej ulicy, powiewami wiatru ani też nie stanowiły zapory dla pijusów czy złodziei w momencie, gdy lokal był zamknięty. W Red Dead Redemption 2 takie drzwiczki ma saloon w Valentine, ale w innych mieścinach częściej spotyka się zwyczajne drzwi.

Praktycznie nigdzie nie było natomiast saloonów czynnych całą dobę. Wbrew filmom bardzo niewiele lokali miało zamontowane „café doors” (bo tak się oficjalnie nazywają), pełniące raczej funkcję wabika i reklamy (coś jak te wirujące słupki przed zakładem fryzjera) niż użytkową. Ale nawet tam, gdzie ich używano, montowano też zawsze standardowe drzwi.


A co z obowiązkowymi bójkami w saloonie, połączonymi z radosną demolką otoczenia, rozbijaniem butelek na łbach przeciwników itd.? Raczej się nie zdarzały zbyt często, tzn. jeśli już wybuchał jakiś konflikt rozstrzygany za pomocą pięści, to walczący zwykle woleli wyjść na ulicę i tam kontynuować mordobicie. A czy przekonani przez barmana, który ostentacyjnie wyjmował spod lady obrzyna dla wzmocnienia siły swej perswazji, czy też sami na to wpadali, rozsądnie kalkulując, że późniejsza zapłata za potrzaskane meble i rozbite butelki z alkoholem zrujnuje ich finanse (jakoś w filmach nikt się tym nigdy nie przejmował…), to już nieistotne.

187_c0rk6.jpg

Czego jeszcze nie było w saloonach? Prostytutek. (Czego zresztą megahit Rockstara się trzyma, choć pozwala zamówić w hoteliku kobietę, która pomoże protagoniście w kąpieli). Tzn. owszem, istniały na Dzikim Zachodzie liczne domy publiczne, ale zwykle nie mieściły się w saloonach, tylko w oddzielnych budynkach. Słusznie uważano, że obecność kobiet tam, gdzie kowboje chleją, to jakby do pożaru wrzucać granaty – prowokowałaby ich do popisywania się siłą i agresją itd. Co do samych kobiet lekkich obyczajów, to zwykle nie były tak piękne jak w filmach. Wedle różnych szacunków 50-90% cierpiało na choroby weneryczne. I nie traktowano ich dobrze. A że kowboje do burdeli szli często mocno pijani po wizycie w saloonie, nie dziwi fakt, że panie nosiły przy sobie sztylety lub deringery (czyli miniaturowe jedno- lub dwustrzałowe pistolety, którymi w westernach chętnie posługują się zawodowi gracze), do samoobrony. Słynne pokoje na pięterkach saloonów pełniły zaś trywialną rolę noclegowni dla bogatych podróżników i handlarzy tam, gdzie nie było hoteli (albo gdy nie było w nich miejsc lub oferowały zbyt wiele pluskiew w łóżku).

Jedną z niewielu rzeczy, którą w miarę wiernie oddano w filmach, jest sposób, w jaki pito w saloonie. Płacący za kolejkę otrzymywał butelkę whisky(***) i szklaneczkę i sam sobie nalewał kolejkę. Przy czym jeśli lał niedużo, budziło to kpiny otoczenia, ale jeśli nalał „z czubem” uznawano, że jest sknerusem i „sępem”. BTW: zauważyliście, że w każdym filmie kowboj bez pytania „ile płacę?” albo rzuca barmanowi monetę, albo kładzie ją na ladzie i nigdy nie dostaje reszty, ani też barman nie mówi, że to za mało? I tak faktycznie było, bo wszędzie obowiązywały te same ceny. Tzn. wystarczyło tylko się rozejrzeć wokół i już było jasne, jaką dany saloon ma taryfę. W tych najgorszych lokalach w 1870 to było 5 centów – za shota, piwo lub cygaro. W przyzwoitych – 12,5 centa(****), a w tych najekskluzywniejszych lokalach, czyli z szynkwasem, pianinem i pięterkiem, aż 25 centów. (A typowy kowboj zarabiał w 1870 jakieś 25-40 baksów miesięcznie).

Czerwonoskórzy i czerwonka

Skoro Dziki Zachód – to obowiązkowo przeżyjemy (albo i nie) atak Indian, prawda? (W Red Dead Redemption 2 sytuacja Indian, ludu już zamykanego w rezerwatach, a czasem wypędzanego nawet z nich (jeżeli tylko okaże się, że pod ich ziemią może kryć się złoże ropy), jest szczególnie trudna).

Z braku miejsca nie będę rozdrabniał się nad ich ubiorem i ekwipunkiem, choć i tu jest sporo przekłamań (np. pióropusze nosili tylko wodzowie niektórych plemion i tylko w szczególnych okolicznościach. Do tego Apacze walczyli niemal nago, inne plemiona z kolei nosiły wtedy tzw. „koszule wojenne” itd.). Zacznę od podstaw. Otóż pierwotnie większość indiańskich plemion zamieszkujących Wielkie Równiny prowadziło pół-osiadły lub osiadły tryb życia, mieszkając w wigwamach czy ziemiankach, czasem nawet w otoczonych palisadami osadach (!), zajmując się polowaniem i uprawą warzyw (fasola, kukurydza, dynie). Dopiero po pojawieniu się mustangów (czyli zdziczałych koni, wywodzących się od wierzchowców przywiezionych do Ameryki w XVI wieku przez hiszpańskich konkwistadorów, bo wcześniej na tym kontynencie koni nie było) Indianie stali się żyjącymi w tipi (nie mylić z wigwamami!) nomadami, podążającymi za stadami bizonów. Zatem czerwonoskórych, jakich znamy z westernów, poniekąd sami – my, przybysze ze Starego Świata – stworzyliśmy.

Cytując fragmenty książki Jarosława Wojtczaka „Jak zdobyto Dziki Zachód”: „Pierwsi emigranci w zasadzie nie mieli kłopotów z Indianami. Napotykani tubylcy byli zwykle ciekawi białych, przyjaźni i pomocni. Często towarzyszyli im w drodze, dostarczali koni, żywności i lekarstw, służyli za przewodników. (…) Kiedy jednak liczba emigrantów na szlaku wzrosła, pokojowe dotąd relacje z Indianami zaczęły się pogarszać. (…) Po roku 1860 wrogość Indian osiągnęła szczyt i każdy przejazd przez ich tereny wiązał się z dużym ryzykiem.”

dziki-zachod-2_c0rk6.jpg

Jak dużym? Szanse napotkania Indian były całkiem spore, ale zwykle wystarczyło wręczyć im jakiś haracz – kawę, tytoń, „wodę ognistą”, odzież czy amunicję – by uzyskać prawo do względnie bezpiecznego przejazdu przez terytorium danego plemienia. Statystycznie rzecz biorąc, osadnik miał podczas migracji znacznie większą szansę na śmierć wskutek rozmaitych wypadków czy chorób zakaźnych niż wskutek walki z czerwonoskórymi. Bo z ok. miliona ludzi, którzy przez kilkadziesiąt lat przemierzyli prerie w charakterystycznych wozach, poległo w starciach z „native Americans” góra 500. A pastwą chorób i wypadków padło ok. 10-30 tysięcy wędrowców.

Aha. Ustawianie wozów w krąg podczas postojów nie było profilaktyką na wypadek ataku Indian. Miało służyć zabezpieczeniu wyprzęgniętych zwierząt pociągowych przed ucieczką na prerię, gdzie mogły paść ofiarą drapieżników lub złodziei. Z kolei podczas ataku Indian zwykle nie było czasu, by wykonać taki dość skomplikowany w sumie manewr. Zresztą idea „obronnego kręgu” ma sens wyłącznie filmach, w których Indianie idiotycznie krążą wokół niego, wydając bojowe okrzyki, wymachując bronią i dając się odstrzeliwać jak króliki aż do momentu, gdy nadciągnie z odsieczą kawaleria. W rzeczywistości, kiedy już dochodziło do ataku, wojownicy szarżowali prosto na wozy, wskakiwali na nie/do nich i wykańczali blade twarze nożami, maczugami i tomahawkami.

Przemoc, bezprawie, zabójstwa?

W 1983 Robert Dykstra w książce „Cattle Towns” przeanalizował wszystkie przypadki przemocy w stanie Kansas, w tzw. „bydlęcych miastach” (tzn. miejscowościach, gdzie handlowano bydłem) w czasach Dzikiego Zachodu. Dla fanów westernów nazwy takie jak Wichita, Ellsworth, Caldwell, Dodge City, czy Abilene to wręcz synonimy „miast bezprawia”, gdzie częściej padały trupy niż deszcz, a dzień bez strzelaniny czy napadu na bank był wydarzeniem wartym odnotowania w miejskiej kronice.

Tymczasem w sporej części z owych miast w tym czasie w ogóle nie było wolno pojawić się z bronią. Należało, przy wjeździe, zdeponować ją w biurze szeryfa. A opornym groził areszt lub wysoka grzywna. Dodajmy, że stróżów prawa zatrudniano tam licznych i dobrych w swym fachu. (Często bywali nimi rewolwerowcy). I nie żałowano im pieniędzy. Pensja szeryfa w 1872 to (w zależności od wielkości terytorium, nad którym miał pieczę) 100-250 $ miesięcznie. Dla porównania przypominam, że kowboj zarabiał w tym czasie 25-40 $. W liberalniejszych miastach, gdzie broń była warunkowo dozwolona, regulujące jej noszenie przepisy były niejednokrotnie dużo bardziej restrykcyjne, niż obowiązują w nich obecnie! W interesie miasta było bowiem zapewnienie bezpieczeństwa handlarzom bydła, którzy obracając ogromnymi kwotami pieniędzy, preferowali miejscowości, gdzie panował spokój i porządek, a byle łachmyta nie mógł ich obrabować pod groźbą kulki w łeb. W efekcie przez piętnaście lat (1870-1885) we wszystkich większych miastach Kansas zabito z broni palnej w sumie 45 osób. Czyli 3 morderstwa rocznie na jakieś 150 000 obywateli.

W najaktywniejszym pod względem aktów przemocy stanie USA leżącym na Dzikim Zachodzie, Teksasie, w latach 1860-90 odnotowano ok. 160 strzelanin, w czasie których śmierć poniosło około 80-90 ludzi. (W tym czasie ludność Teksasu wzrosła z 600 000 do 2 mln ludzi. Obecnie w Teksasie mieszka ponad 20 mln ludzi. W 2017 dokonano na jego terenie 1300 zabójstw z użyciem broni).

Wild-bill-harpers-3_c0rk6.png

A napady na banki? W całym XIX wieku doszło na Dzikim Zachodzie do zaledwie dwunastu udanych prób rabunku. Przed 1900 w żadnym z głównych miast w Kolorado, Wyoming, Montanie, Dakocie, Kansas, Nebrasce, Oregonie, Idaho, Newadzie, Utah czy Nowym Meksyku nie odnotowano zakończonego powodzeniem rabunku banku!

Wedle szacunków historyków w latach 1820-1900 na Dzikim Zachodzie zabito maksymalnie 20 000 ludzi. Czyli mniej niż 300 rocznie. Pamiętajmy, że mówimy o obszarze obejmującym blisko 4 mln km2, zamieszkałym w tym czasie przez ok. 1-20 mln ludzi. Stąd mit „pełnego przemocy Zachodu skąpanego we krwi, gdzie rewolwer był jedynym prawem” należy uznać za rażąco niewspółmierny do faktów.

Narodziny mitu
Skąd zatem się wziął? Podziękujmy za to ówczesnym dziennikarzom lokalnych gazet, w trosce o poczytność rozdmuchującym każde zdarzenie z użyciem broni i bezwstydnie mnożącym liczbę ofiar. Im dalej od miejsca zdarzenia, tym swobodniej podchodzono do faktów. Stąd trywialna pijacka awantura z jedną ofiarą z kulką w plecach w jakimś miasteczku 50 mil dalej zmieniała się w gęstą strzelaninę, gdzie śmierć poniosło „kilka osób”, a w Nowym Jorku pisano już o „masakrze”, gdzie „kilkunastu ludzi bestialsko podziurawiono jak sito”… Nadmieńmy, że RDR 2 skwapliwie z tej skłonności do przesady korzysta – wątek koloryzowania życiorysu starego rewolwerowca jest jednym z najważniejszych wśród zadań pobocznych w grze.

Podziękujmy za to też samym mieszkańcom Dzikiego Zachodu, którzy u jego schyłku w ten sposób ściągali do siebie turystów z „cywilizowanej” Ameryki (ci zaś napływali tam licznie i chętnie, dzięki dwóm transkontynentalnym liniom kolejowym). Gapie z wytrzeszczonymi oczyma przemierzali „zroszone krwią” uliczki Gunsmoke czy innego Carson City i chętnie kupowali rozmaite pamiątki, dając też zarobić hotelarzom, restauratorom, przewodnikom itd. Wiadomym jest, że im więcej trupów padło w danym mieście, tym większa atrakcją turystyczną się stawało, więc ich mieszkańcy we własnym interesie ciągle zwiększali liczbę zgonów i ubarwiali okoliczności, w jakich padły śmiertelne strzały. I choć na pewno życie na Dzikim Zachodzie nie przypominało sielanki, Ray McMaken, autor „The American West: A Heritage of Peace”, podsumowuje to następująco: „Historia [Dzikiego] Zachodu to przede wszystkim ciężka praca, handel, nuda i pokój”.

PS: Znany amerykański XIX-wieczny humorysta, Mark Twain, w młodości przemierzył wzdłuż i wszerz Dziki Zachód. Swe wspomnienia oraz wrażenia z podróży zawarł w zabawnej autobiograficznej książce „Pod gołym niebem”. Polecam!

(***) A raczej „»whisky«”, bo to, co serwowano w większości lokali, z whisky czy whiskey nie miało NIC wspólnego. Podawano zwykle podły bimber, zaprawiony karmelem dla koloru i wlany do „firmowej” butelki po whisky. Pito też piwo i „wino kaktusowe”, czyli tequilę zmieszaną w równych proporcjach z naparem z miąższu kaktusa o dziwaczniej nazwie „Jazgrza Williamsa”. Zapewne znacie go pod inną, meksykańską, nazwą – „pejotl”. Czy muszę dalej tłumaczyć?

(****) Więc albo kowboj zamawiał dwa drinki i płacił ćwierć dolara, albo jednego ale wtedy dostawał tylko 12 centów reszty z 25-centówki. Ówcześni barmani umieli w #marketing.

16 odpowiedzi do “[Publicystyka] Mity Dzikiego Zachodu”

  1. „A ilu takich kowbojów widzieliście w filmach, i to jako bohatera pierwszoplanowego? OK, Django. A dalej? I teraz zapada kłopotliwe milczenie..” He’s so bad, they call him Boss. He’s the Boss. Boss N…

  2. Pamiętam podobny artykuł w CD-Action około listopada 2018. To ten sam czy są jakieś nowe informacje? Nie chce mi się sprawdzać w tamtym numerze, a i wczytywać się drugi raz w to samo szkoda czasu.

  3. @kondiq91 Hej! To „przedruk” na stronę z okazji pojawienia się RDR-a 2 na PC. Dla wszystkich, którzy nie czytali lub chcieliby sobie przypomnieć 🙂

  4. Polecam obejrzeć film Eskorta z 2014 roku. Jest to western z Tommy Lee Jonesem, który w wielu miejscach pokrywa się z powyższym artykułem. Sam artykuł bardzo fajny, w sam raz na oczekiwanie na połatanego RDR2 na Steam.

  5. Price – lepiej przeczytac ksiazke bo film na motywach ksiazki, a ksiazka lepsza. Wiem, bo i czytalem, i widzialem. 😛

  6. Świetny artykuł, dzięki!

  7. Dobrze się czytało, dzięki :)|Już nie mogę doczekać się RDR2 na Steamie…

  8. Daliście złą fotografię do cytatu reklamowego na drugiej stronie. Przedstawione rewolwery to model 1851 Navy, a nie 1872 Peacemaker. Peacemakery miały na bębenku szczerbinkę, co ułtawiało obracanie go podczas ładowania nabojów (scalonych w jeden pocisk, wcześniejszy Navy był na amunicję rozdzielnego ładowania).

  9. Ciekawy artykuł ,tylko trochę krótki:)

  10. A że wlasnie ogrywam Red Dead Redemption 1 GOTY na XBOX ONE to tym bardziej artykuł wydaje sie ciekawszy bo mozna sobie porównac niektóre rzeczy na płaszczyznie-gra a fakty.

  11. Artykuł dobry ale Rockstar całkowicie dało ciała przy RDR2 nie można grać na Pc po premierze gra została napisana na dwa api DX12 i Vulkan u wielu graczy po prostu się nie włącza może za miesiąc ją załatają ale obecnie działa poprawnie u niektórych tylko na Vulkan a optymalizacja wypada słabo nawet na mocnych konfiguracjach, sytuacja jakoś mnie nie dziwi jedynie szkoda tych którzy czekali na grę.

  12. @Gedo – krótki? 30 kb i dobrych 6 stron w CDA. Ale traktuję to jak komplement, że łyknąłeś długi tekst i ciągle ci mało.

  13. @kawaldi – milo posluchac fachowca.

  14. Dla uzupełnienia kontekstu budowania mitów o „dzikim” zachodzie, warto też sięgnąć po książkę „Powrócę jako piorun”|Zawsze miałem problem z historią Stanów, ale po tej lekturze już chyba zawsze będę patrzeć inaczej na każdy popkulturowy twór o dziejach kolonizacji Ameryki.

  15. Jakieś źródła z których autor korzystał pisząc ten (rzecz jasna dobry) artykuł? 😉

  16. Masa, ale juz nie pamietam za bardzo – kilka ksiazek, z ktorych korzystalem wymienilem w tekscie. Choc nie wszystkie, bo przez 2 tygodnie urlopu zaliczylem chyba z 5-6 ksiazek o Wild Wescie (tzn. naukowych, nie fabularnych) a notatek mialem na 2x dliuzszy tekst 🙂

Dodaj komentarz