[Weekend z Sudden Strike 4] Maszyny, które zmieniły wojnę
Bombowiec Heinkel He 111 (III Rzesza)
Nie jest tajemnicą, że po I wojnie światowej Niemcy nie mogli w myśl Traktatu Wersalskiego posiadać m.in. samolotów bojowych. Równie dobrze znanym faktem jest, że nasi zachodni sąsiedzi obchodzili zakaz na wszelkie możliwe sposoby. Tak też było w przypadku Heinkela He 111 – w 1934 roku Luftwaffe otrzymało zlecenie na stworzenie dużego samolotu pasażerskiego. I wszystko byłoby w porządku, gdyby po cichu nie dodano, że maszyna ma być zaprojektowana tak, by bardzo łatwo i tanio można było przekonwertować ją na bombowiec. I tak powstał Heinkel.
Pierwsza próba w boju nie nadeszła wraz z wybuchem II wojny światowej, jak można by sądzić. Dwa lata przed atakiem na Polskę 130 bombowców wysłano do Hiszpanii, gdzie zostały wykorzystane podczas tamtejszej wojny domowej. To zresztą na Półwyspie Iberyjskim He 111 służyło najdłużej – aż do 1958 roku.
Działania podczas II wojny światowej były dla bombowców pasmem sukcesów do czasu Bitwy o Anglię. Wówczas to piloci RAF-u zauważyli, że jeśli tylko uda im się dostać swoimi Hurricane’ami i Spitfire’ami między formację He 111, to niemieckie maszyny stają się bardzo łatwymi celami. Nawet eskorta złożona z Messerschmittów nie zawsze wystarczała. Podczas trwających trzy miesiące walk zestrzelonych zostało aż 756 Heinkelów He 111, co stanowi ponad 1/10 całej produkcji modelu.
Największy triumf Heinkel He 111 święcił u schyłku wojny. 21 czerwca 1944 roku amerykańskie bombowce B17 z eskortą w postaci samolotów P-51 zbombardowały Berlin w ramach Operacji Frantic. Wracając po udanej akcji na lotniska w Połtawie i Myhrorodzie, nie zdawano sobie sprawy, że Luftwaffe wysłało za formacją ogon. Odkrycie miejsc lądowania pozwoliło na niespodziewany nalot i zniszczenie większości wrogich jednostek: z 73 B-17 stacjonujących w Połtawie ocalało zaledwie 26, a tylko dziewięć było zdatnych do dalszych lotów.
Do dzisiaj przetrwały tylko trzy oryginalne H 111, co może dziwić, zważywszy na wytrzymałość konstrukcji, o której krążyły niemalże legendy. Maszyny Heinkela potrafiły wracać do bazy nawet poważnie uszkodzone. Jeden z pilotów podczas Bitwy o Anglię zdołał dotrzeć na lądowisko z jednym sprawnym silnikiem i 279 przestrzelinami!
NA NASTĘPNEJ STRONIE: HAWKER TYPHOON
Samolot myśliwsko-bombowy Hawker Typhoon (Wielka Brytania)
Na starcie wyjaśnijmy dwuczłonową nazwę rodzajową – podczas II wojny światowej większość myśliwców miała możliwość zabierania na pokłady bomby. Hawker był jednak jednym z niewielu modeli, których nadrzędną funkcją było bombardowanie wrogich celów, a możliwość walki z innymi samolotami przychodziła niejako przy okazji. Typhoon miał za zadanie zastąpienie Hurricane’ów. Chrzest bojowy przeszedł 19 sierpnia 1942 roku podczas alianckiego desantu na francuskich plażach Dieppe.
Jednostka nie należała do najłatwiejszych do opanowania. Typhoon słynął wręcz z tego, że dosiadali go tylko doświadczeni piloci. Kiedy jednak zapoznali się oni z maszyną, nie mieli z nią wielkich problemów. Desmond Scott tak wspominał swoje pierwsze spotkanie z „Tiffy”, jak nazywano Hawkera w RAF-owskim slangu:
Ryczała, krzyczała, jęczała i skowyczała, ale pomijając to, że była raczej trudna w kontroli przy wysokiej prędkości, przeszła testy bez problemu.
Czkawką brytyjskim wojskom odbił się jednak pośpiech, z jakim wprowadzano Typhoony do walki. W pierwszych miesiącach użytkowania RAF stracił więcej sztuk z powodu problemów technicznych niż w wyniku zestrzelenia przez wrogie siły. Wspomniany już desant w Dieppe jest idealnym podsumowaniem trudnych początków służby „Tiffy”. Podczas ataku na niemieckie Focke-Wulfy Fw 190 grupa Typhoonów zapikowała i zniszczyła trzy myśliwce. Problem w tym, że dwa Hawkery nie zdołały wyjść z lotu nurkowego i rozbiły się.
Spowodowane było to problemami z ogonem samolotu, które wraz z wadami silnika stały się źródłem złej sławy maszyny. Ta ciągnęła się za nią na długo po tym, gdy ogromna awaryjność była już przeszłością. Nikt natomiast nie odbierze Typhoonowi tytułu jednej z najszybszych maszyn swoich czasów – prędkość maksymalna na poziomie 663 km/h robiła w 1941 roku wrażenie.
Czołg T-34 (ZSSR)
Ilość jest jakością samą w sobie.
Powyższe słowa, które historia przypisuje Józefowi Stalinowi, idealnie oddają kwintesencję T-34. Ponad 84 tysiące egzemplarzy wyprodukowanych między 1940 a 1957 rokiem to drugi wynik w historii. Większą liczebnością może pochwalić się jedynie następca modelu, T-54 i T-55. Pewnie zabrzmi to jak banał, ale nie sposób zająć się T-34 i nie napisać, że czołgi te zmieniły losy wojny swoim wkładem w zatrzymanie niemieckiej ofensywy na froncie wschodnim.
Ich genezy należy szukać jednak dużo wcześniej, jeszcze przed latami 20. XX wieku. Wówczas to Rosjanie kupili od amerykańskiego wynalazcy J. Waltera Christiego prototyp zawieszenia czołgowego M1928, w którym zastosował on śruby sprężynowe zwiększające mobilność. W dodatku w zaprojektowanych czołgach (zarejestrowanych jako traktory rolnicze) po raz pierwszy pojawił się wytrzymalszy, bo pochyły pancerz. Właśnie z tego rozwiązania zasłynął później T-34:
(…) najwyraźniej Rosjanie nawet nie poczuli pocisku. Po prostu jechali dalej. Dwa, trzy, cztery czołgi kręciły się wokół rosyjskiego w odległości ok. 1000 metrów, strzelając do niego. Nic się nie działo.
Tak opisywał atak grupy czołgów Wehrmachtu na jednego jedynego T-34 Paul Carell w książce „Hitler’s War on Russia AKA Hitler Moves East”. Dość wymowne, nie można zaprzeczyć. Jednakże nie jest to świadectwo w pełni prawdziwe. W pierwszych latach wojny „najlepszy czołg w historii” miał tyle rewolucyjnych zalet, co kompromitujących wad – przeciekał nawet przy intensywniejszym deszczu, fatalnie działała skrzynia biegów (często trzeba było obsługiwać ją… młotkiem), a silniki Diesla, choć chwalone za niewielką wagę, bardzo szybko się psuły.
Problemem Armii Czerwonej było to, że podczas ataku III Rzeszy na ZSSR nie można było sobie pozwolić na poprawę konstrukcji, musiano więc liczyć się z ogromnymi stratami i wciąż posyłać na pola bitew nowe jednostki. Na ulepszenia trzeba było czekać do początku 1944 roku, jednak już wcześniej liczebność T-34 dawała sowietom przewagę, która okazała się kluczowa dla losów Bitwy pod Kurskiem, w której czerwonoarmiści stracili wprawdzie więcej jednostek, ale podchodzili też do starć z blisko dwukrotnie większą ich liczbą. To właśnie taśmowa wręcz produkcja okazała się tym, co wraz z „zasobami ludzkimi” pozwoliło przeczekać Nazistów, którzy stopniowo wykrwawiali się na froncie wschodnim.
NA NASTĘPNEJ STRONIE: PANZERKAMPFWAGEN VI TIGER
Czołg Panzerkampfwagen VI Tiger (III Rzesza)
Dla sił niemieckich Tygrys okazał się tym, czym T-34 dla sowietów. Symbolem. Podobnie jak radziecki model, czołg III Rzeszy nie był idealny, a w dodatku wyprodukowano zdecydowanie mniej egzemplarzy – zaledwie 1347. Panzerkampfwageny VI nadrabiały jednak wytrzymałością i skutecznością na placu boju. Wśród aliantów cieszył się sławą bardzo trudnego przeciwnika, bo przebić się przez jego pancerz bardzo długo był w stanie jedynie T-34.
Problem tkwił jednak w tym, że pancerz ten był w całości stworzony z twardego metalu (dla porównania brytyjskie jednostki od wewnątrz miały metal miękki), co często prowadziło do odprysków wewnątrz pojazdu. Zostały zarejestrowane przypadki, w których pociski nie niszczyły Tygrysów, a mimo to zamierały one nagle. Najzwyczajniej w świecie siła trafień powodowała odrywanie fragmentów pancerza, co w kabinie załogi okazywało się zabójcze.
O dziwo debiut maszyn nie okazał się sukcesem, głównie z powodu terenu, w jaki je wysłano. W Leningradzie, na bagnistym, lesistym obszarze, czołgi kompletnie sobie nie radziły. W przeciwieństwie do przystosowanych do takich warunków, posiadających szersze gąsienice T-34. Z biegiem czasu niemieckie załogi poczynały sobie coraz lepiej – stosunek zniszczonych Tygrysów do jednostek alianckich i sowieckich wynosił niejednokrotnie 10:1 (jeśli brać pod uwagę tylko radzieckie maszyny, to zdarzało się nawet 50:1!).
Nie bez znaczenia było tutaj również wyszkolenie żołnierzy obsługujących Panzerkampfwagena VI. Zdecydowanie przewyższali oni umiejętnościami chociażby czerwonoarmistów (u których szkolenie bojowe trwało… 72 godziny) i nic dziwnego, że zdarzały się sytuacje żywcem wyjęte z World of Tanks. Weźmy chociażby słynne 20 minut Michaela Wittmanna, który jednym Tygrysem miał 13 czerwca 1944 roku zniszczyć cały brytyjski pułk pancerny, nim jego czołg został unieruchomiony (nie zniszczony!). Mowa o ponad 20 pojazdach, jednak od razu trzeba zaznaczyć, że niemiecki dowódca wziął rywala z zaskoczenia, a w dodatku szalona szarża powiodła się głównie dzięki wytrzymałemu pancerzowi Tygrysa, od którego pociski Shermanów i Cromwelli po prostu się odbijały.
Czytaj dalej
Jedna odpowiedź do “[Weekend z Sudden Strike 4] Maszyny, które zmieniły wojnę”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Super artykuł. Brawo „wincyj, wincyj proszu”.