Batman: Arkham Origins - recenzja cdaction.pl!
Żegnaj Rocksteady, witaj Warner Bros. Games Montreal. Od premiery Arkham City zmienił się reżyser, zmienił scenarzysta (doświadczonego komiksiarza Paula Diniego zastąpili ludzie znani z Prince of Persia czy Army of Two), zmieniły nawet głosy Batmana i Jokera. Nie zmieniło się tylko zadawane od momentu zapowiedzi pytanie – czy nowe, nieznane studio stać na grę godną legendy Batmana? Recenzja cdaction.pl!
Batman: Arkham Origins
Dostępne na: PC/PS3/360/Wii U
Grałem na: PS3
Wersja językowa: polska (kinowa)
Gra w sklep.cdaction.pl
Noc przed tym, jak dostałem w swoje ręce Arkham Origins, spędziłem na lekturze klasycznych komiksów z Batmanem. Po raz kolejny zachwyciłem się uroczym „Mad Love”, przez które Harley Quinn ma tylu wiernych fanów. Odświeżone „Year One” potwierdziło swój status jako jedna z najlepszych opowieści z Jamesem Gordonem. „The Man Who Falls” na szesnastu stronach zawarło bezbłędnie esencję tego, kim właściwie jest człowiek-nietoperz...
I to był błąd. Po tym, jak przeczytałem najlepsze opowieści o brudnych ulicach Gotham, fabuła Origins napisana przez scenarzystów Assassin’s Creeda trąciła mi najgorszym rodzajem amatorszczyzny. I to nie takiej, która bawi swoimi niedociągnięciami albo wariactwami (patrz: papież-mistrz sztuk walki szukający technologii kosmitów). Ale takiej, która przynudza, słabo kopiuje twist z poprzedniej części, nie potrafi pozytywnie zaskoczyć ani zaprezentować czegoś nowego i przez ponad połowę czasu trwania kampanii nie ma nawet pojęcia, w którą stronę zmierza.
Wielka szkoda, bo pomysł na to, by w noc Bożego Narodzenia Batman ścigał po całym mieście ośmiu zabójców polujących na jego głowę jest obiecujący, ale jego realizacja jest koszmarnie niezgrabna. Pierwsze pięćdziesiąt procent czasu gry spędziłem na nieporadnym odkrywaniu, czemu Black Mask wyznaczył w ogóle nagrodę za zabicie mnie, gdy tak naprawdę można było to zawrzeć bez znaczących bólów w jednej misji (większość wydarzeń jest nieistotna, a wolta scenariuszowa na koniec beznadziejna i przewidywalna).
(UWAGA: SPOILER!) Zaś kiedy jeden z łotrów odkrył, kim tak naprawdę jest Bruce Wayne i zdemolował jego jaskinię, a następnie pokonany nabawił się jakże wygodnej w tym momencie amnezji, po prostu się poddałem. Nie oczekiwałem jakości godnej Pulitzera, ale to sięga poziomu Spidermana sprzedającego swoje małżeństwo szatanowi. (KONIEC SPOLERA)
Marną historię odratować próbuje plejada znanych łotrów, którzy nierzadko są świetnie dubbingowani (Nolan North ku uciesze fanów wraca jako Pingwin, a Troy Baker godnie zastępuje emerytowanego Marka Hamilla w roli Jokera). Z beznadziejnego materiału nawet najlepszy aktor jednak niewiele wyciągnie: ta opowieść składa się z ciągu słabo powiązanych ze sobą pretekstów do odwiedzenia kolejnych lokacji. Dość powiedzieć, że najbardziej podekscytowany byłem sceną po napisach końcowych, w której niejaka Amanda Weller zapowiedziała nowy, odważny kierunek dla growego uniwersum DC. Oby tytuł, w którym wystąpi, był już napisany lepiej.
Potrzeba nam lepszych scenarzystów, bo świat wirtualnego DC chce rosnąć i rosnąć (ale niestety nie dorosnąć), co widać nawet na mapie świata w Origins. Do pokrytego śniegiem, znanego z Arkham City terenu dołączyła nowocześniejsza, znacznie bardziej twarzowa dzielnica – Nowe Gotham, które wygląda tak, jak powinno wyglądać miasto Batmana i na które aż miło popatrzeć. Ten, kto liczył na tętniącą życiem metropolię, przeżyje niestety kolejny zawód: ulice są puste, a znaleźć można na nich tylko brutalnych rzezimieszków. Przynajmniej nie brakuje rzeczy do roboty. Fani, którym było mało zabawy z opcjonalnymi misjami w poprzednich grach, będą w siódmym niebie. Setki rzeczy do znalezienia i grupa łotrów, których schwytanie (a czasem nawet zobaczenie!) nie jest nawet konieczne do zaliczenia gry. Kolekcjonerów (i nie tylko ich) na pewno ucieszy też fakt, że ekipa z Montrealu wzbogaciła nowego Batmana o system szybkiej podróży.
Oczywiście każdy kij ma dwa końce i ze względu na ogromną ilość zadań ich jakość ucierpiała – przeczuwam, że zagadki Enigmy nie będą cieszyły się taką popularnością, jak łamigłówki Riddlera – ale jeśli ktoś ubóstwia wypełnianie długich checklist rzeczy do zrobienia, spędzi przy Arkham Origins długie tygodnie…
…jeśli nie znudzą mu się pojedynki.
I przechodzimy do najbardziej kontrowersyjnej części tego tekstu. Już wczoraj embargo złamała recenzja, która ochrzciła system walki „jednym z najlepszych w grach wideo”. Zgodzę się, że jest jednym z bardziej efektownych – nie trzeba wiele, by bezwzględnie gruchotać wszystkim kości, przesuwać się co sekundę od łotra do łotra i nokautować każdego z nich szybkimi kontrami. I to bawi. Niemniej brak mu głębi, zaawansowanych strategii, czegoś, co dałoby możliwość stworzenia bardziej różnorodnych scenariuszy pojedynków. Kontry są okrutnie przegięte – wczesne walki można wygrać przy użyciu samego przycisku kontrataku. Później wcale nie jest lepiej – dochodzi tylko podwójna lub potrójna kontra, czasem unik. Wszystko robione przy użyciu dwóch, trzech guzików. Kiedykolwiek byłem o włos od śmierci, po prostu przerywałem atak i zaczynałem kontratakować, co zabijało większość emocji związanych ze starciami.
Ktoś może stwierdzić „ale punktacja!”, tyle że punktacja tak naprawdę wchodzi w rachubę tylko przy wypełnianiu opcjonalnych wyzwań. Pod koniec gry potyczki nabierają nieco rumieńców dzięki rękawicom Electrocutionera, które naładowane skuteczną walką znacznie wzmacniają ofensywę i sprawiają, że jest sens do niej przechodzić. To jedyna zapadająca w pamięć innowacja – połowa pozostałych gadżetów mogła zostać wyrzucona. Mają zbyt ograniczone zastosowania.
Ale to wciąż too little, too late. Z jednej strony nie zaprzeczam, że Batman kontrujący wszystkie ciosy przy akompaniamencie łamanych kości i momentami dosłownie latający po całej planszy ma w sobie uwodzicielski urok. Z drugiej – po trzech straszliwie podobnych do siebie produkcjach już się tym systemem znudziłem, i to do cna. Tuż przed zakończeniem złapałem się na tym, że znacznie bardziej wyczekuję sekwencji skradankowych, które, choć bardzo proste (strażnicy często są ślepi), wciąż bawią i zasługują na rozwinięcie. Czy nie miło słuchać, jak bandziory krzyczą do siebie „on tu jest, dorwie nas wszystkich”? Gdy to słyszę, czuję, że jestem Batmanem. Jestem nocą. Budzę strach.
W kwestii walki, nawet God of War, z którego niektórzy lubią sobie żartować zabija głębią Batmany. GoW przynajmniej każe myśleć o tym, jak się poruszasz, starannie balansuje zestaw umiejętności i daje ci cały wachlarz kuszących możliwości ofensywnych. Nie pomaga tu fakt, że na trudnym poziomie bardzo bolesne stają się wszystkie niedoróbki. Przerywające się idiotycznie lub źle dopasowane animacje ciosów? Zbyt szybkie ataki wrogów, przez które nawet atak przed pokazaniem się symbolu kontry może nie wystarczyć? Problemy z soft lockowaniem się na przeciwnikach (tym bardziej bolesne, im bardziej różnorodna jest ich grupa)? Zbyt wiele tu siłowania się z systemem, zwłaszcza w co słabszych pojedynkach z bossami (te – by dodać łyżkę miodu do beczki dziegciu - są lepsze niż dotychczas, choć nadal bywają koszmarnie słabe). Dlatego uważam, że Arkham Origins najlepiej smakuje na normalnym poziomie, i na takim też polecam grać.
Jeśli chodzi o technikalia – na konsolach framerate jest słabszy niż w grach Rocksteady, szczególnie w czasie szybowania nad miastem. Irytują też okazjonalny tearing ekranu (obraz jest „przedarty” jak kartka, widać na nim linie) i wyczuwalne pauzy w czasie ładowania danych. Polska wersja jest solidna (zaśmiałem się z „emacsem przez sendmail”, które wrzucono w hakerską paplaninę Barbary Gordon), ale irytuje co jakiś czas amatorskimi wpadkami typu „deal gone south” przełożonym na „transakcja na południu” lub literówkami („punkt kontolny” przy ładowaniu checkpointów). Nie jest źle, ale wyczuleni mogą się skrzywić.
Podsumowując – grę polecam tylko fanom Arkham City, którzy zadowolą się większą ilością tego samego i już myślą, jak by to się na mnie rzucić w komentarzach. Ci do oceny końcowej powinni dodać całe „oczko”. Innym radzę czekać na obniżkę cenową i zapowiedź kolejnej gry z Batmanem autorstwa Rocksteady, o której istnieniu wygadał się już Kevin Conroy. Bo Arkham Origins to kolejny Bioshock 2, sequel od innego studia, który zadowoli największych maniaków, ale przez resztę zostanie szybko zapomniany. Wszystko jest na swoim miejscu, a jednak czuję zawód. Stąd kończę tę szkolnym „plus dostatecznym” i następnym razem liczę na więcej.
P.S. Mimo szczerych chęci nie udało mi się przetestować stworzonego przez Splash Damage trybu multiplayer. Po kilku godzinach nieustannych problemów z jakością połączenia i powszechnymi już w becie błędami skapitulowałem i postanowiłem nie uwzględniać trybu sieciowego w recenzji. Kiedy multi działało, choć nie oszałamiało, wydawało się obiecujące – tego, czy jest solidne, dowiemy się niestety dopiero po łatkach.
Ocena: 3+/6
+ Uniwersum Batmana wciąż ma urok,
+ Efektowny system walki,
+ Ogrom zawartości,
+ Ci, którym mało było Arkham City, będą wniebowzięci.
- Kretyńsko napisany scenariusz,
- Płytki system walki w końcu nudzi,
- Ilość przekładana nad jakość,
- Spora ilość drobnych usterek potrafi czasem zajść za skórę.