Chcę więcej takich gier jak Creatures of Ava! To miks Avatara, Pokemonów i prozy Terry'ego Pratchetta. [RECENZJA]
Obca, egzotyczna planeta i jej enigmatyczni mieszkańcy. Tajemnicze zagrożenie. Ziemski badacz, rzucony w ten świat, który musi poznać i ocalić. Chyba każdy jest w stanie przytoczyć kilka tytułów gier bazujących na tych – co tu kryć – dość sztampowych założeniach (ot, choćby Outcast). A jednak można, wykorzystując te, nomen omen, ograne schematy, stworzyć dobrą i wciągającą produkcję.
Ta sztuka udała się nieznanym mi bliżej hiszpańskim developerom z Inverge Studios. Fabuła gry przenosi nas na planetę Ava zamieszkałą przez humanoidalną rasę Naam, jednopłciową i posiadającą pewnego rodzaju zdolności telepatyczne. (Jej przedstawiciele troszkę przypominają mi Na’vi z uniwersum Avatara, szczególnie w tym, że są częścią zbiorowego umysłu wraz ze wszystkimi innymi stworzeniami i samą Avą). Sądząc z ruin wspaniałych budowli, kultura ta najlepsze czasy ma zdecydowanie za sobą. Co więcej, planetę toczy tajemnicza infekcja zwana więdnięciem. Pojawiają się jakieś zmutowane, kolczaste rośliny, a milusie zwierzaki zmieniają się w dość paskudne agresywne kreatury.
Good mooorning, (Viet)Naam!
Te nieprzyjemne metamorfozy otoczenia zdają się zupełnie nie przeszkadzać tutejszemu ludowi, co mocno dziwi główną bohaterkę. A jest nią 22-letnia Vic, która wraz ze swą szefową przybyła na planetę, by zbadać plagę i ewakuować na statek zwany BioArką jak najwięcej niezainfekowanych zwierząt. (Na pytanie, dlaczego raczej nie próbują robić tego samego z Naamami, odpowiedź zapewne zna Rhianna Pratchett, współautorka scenariusza, ale akurat nie odbierała telefonu). Dziewczyna musi zdobyć zaufanie lokalnych mieszkańców, poznając ich zwyczaje i realizując rozmaite questy, oraz znaleźć sposób na powstrzymanie zarazy. Co w praktyce oznacza, że przyjdzie jej wyzbyć się antropocentrycznej perspektywy postrzegania rzeczywistości i wyjść z roli „zbawiciela”.
Mamy do czynienia z grą akcji w TPP skrzyżowaną z przygodówką. Do tego dochodzi dawka elementów RPG (dość spore drzewko rozwoju dla bohaterki i jej osprzętu, crafting, questy). CoA wykorzystuje Unreal Engine, a więc wygląda – biorąc jeszcze pod uwagę, że to „indyk” – całkiem fajnie, także dlatego, że nie sili się na fotorealizm, uciekając w nieco komiksowe klimaty. A muzyka to istna perełka. Klimatyczna, czasem folkowa, miejscami typowo orkiestrowa (chwilami podobna do motywów z „Ostatniego Mohikanina”), momentami etniczna, rodem jakby z Afryki (tu z kolei kojarzy się z „Królem Lwem”). Bardzo wpadła mi w ucho.
Ava-nti!
Szybko okazuje się, że infekcję można leczyć starożytnym artefaktem przypominającym pałkę, w którego posiadanie Vic wchodzi na samym początku rozgrywki. Dziewczyna przemierza zatem niewątpliwie urokliwe i tętniące życiem cztery biomy planety (stepy, dżungla, bagna, wydmy – przejście do każdego wymaga dość skomplikowanych zabiegów), kurując napotkane zwierzęta, usiłując zrozumieć naturę zarazy i próbując dowiedzieć się, co właściwie dzieje się na Avie.
A rozmaitych tajemnic znajdziemy tu sporo – jednym z komiczniejszych wątków jest sposób rozmnażania się Naamów; to zagadnienie wyraźnie męczy Vic, bo dziewczyna często do tematu wraca w rozmowach. Dialogi, tak na marginesie, jakoś specjalnie nie porywają, ale podoba mi się nienachalny humor tych pogaduszek. Nie żebym ryczał przy ich lekturze ze śmiechu, lecz często miałem wtedy tzw. banana na ryju. Zalatuje tu Terrym Pratchettem, oj, zalatuje… Przy czym jednak fabuła nie jest wcale beztroską bajeczką; historia w dużej mierze opiera się na emocjach i empatii, a do tego w trakcie gry wyjdą na jaw np. rozmaite niezbyt miłe aspekty działań ludzi na planecie czy kwestia śmierci rodziców Vic.
Skoro to gra akcji, musi być walka. Ale taka walka, gdzie nikt nie umiera (no, może poza Vic, gdy spadnie jej energia do zera…). Starcia bowiem polegają na tym, że dziewczyna za pomocą swojej laski wytwarza lśniący strumień, który leczy zainfekowane zwierzęta. Cała sztuka polega więc na tym, by chwycić chore stworzenia w tę wiązkę – a da się łapać więcej niż jedno naraz – i unikać ich ataków tak długo, aż zostaną „oczyszczone”. Nie sprawia to jakiejś wielkiej trudności, gdy się gra za pomocą pada, z kolei sterowanie klawiaturą wybitnie wówczas męczy. Acz na dalszych etapach nawet z kontrolerem zaczynają się schodki. Brakuje mi tu też sprawczości nad pracą kamery, bo czasem jej ustawienia są dość dezorientujące.
Zagraj to jeszcze raz, Vic!
Wyleczone zwierzaki należy zwabić w zasięg jednego z dronów ratunkowych, które teleportują je na BioArkę. W tym celu trzeba bestyjki oswoić… grając na flecie. Generalnie muzyka to ważny element życia na Avie. Po przybyciu do każdego z biomów gracz musi opanować tzw. melodię duszy (nie jest to zbyt trudne, bo załatwione poprzez minigrę) pozwalającą mu obłaskawiać tamtejsze stworzenia. Aby to zrobić, należy podejść i posłuchać wydawanych przez nie treli, a następnie odtworzyć tę sekwencję na instrumencie. Obserwowanie reakcji fauny daje wskazówki co do generowanych przez nią odgłosów i w efekcie można powtórzyć zestaw dźwięków, będąc nawet głuchym jak pień.
Oswojone bestyjki podążają za brzmieniem fletu, więc da się je poprowadzić we wskazane miejsce. Jest to ważne, gdyż w danym biomie należy uratować określoną liczbę reprezentantów różnych gatunków. Bez tego ani rusz do kolejnego rejonu świata. Vic może też wcielać się w każdego takiego stwora. A ma to kluczowe znaczenie, bo w efekcie wykorzystujemy wrodzone talenty zwierząt do pokonywania rozmaitych przeszkód piętrzonych przez scenarzystów, np. staranujemy albo przesuniemy obiekt blokujący przejście, przeciśniemy się przez dziurę zbyt małą dla człowieka, a potem przegryziemy linę zwalniającą most.
Maruda mode: on
Gameplay jest na dłuższą metę nieco monotonny – odwiedziłeś jeden biom, to nic specjalnie w następnych cię już nie zaskoczy. Dziwi mnie, że nawet na najłatwiejszym poziomie, który teoretycznie ma się skupiać na przeżywaniu fabuły, nadal serwuje się sporo dość wymagających elementów zręcznościowych à la Tomb Raider. (Do tego gra nie wybacza błędów przy skokach – wybijecie się o piksel za szybko/późno, to spadacie. Boli to szczególnie na bagnach, gdzie pełno toksycznych wód). Celowanie z pałki jest zaś czystą loterią. Nawet jeśli stoicie metr, dwa od celu, całkiem często gra uznaje, że pudłujecie.
Udźwiękowiono tylko niektóre, istotne dla fabuły, dialogi. W innych postacie wydają pomruki. Jeśli chodzi o polonizację (napisy), widać, że tłumacze nie widzieli gry na oczy, więc np. zagroda dla tutejszych koni uparcie nazywana jest stodołą; ponadto nie wszystkie elementy menu zostały przełożone. Czasem – acz nie za często – CoA się wiesza, niekiedy nasza bohaterka potrafi się zablokować między głazami. Z optymalizacją też mogłoby być lepiej, zdarzają się wyczuwalne spadki klatek (inna sprawa, że grałem na „epickich” detalach). Lecz muszę zaznaczyć, wymienione niedoróbki zbytnio nie przeszkadzają cieszyć się eksploracją tego świata.
Chcę więcej takich gier!
Nie wiem, na czym to polega, ale zaraz po instalacji uruchomiłem CoA tylko po to, aby sprawdzić, czy zadziała… i momentalnie wsiąkłem w ów świat. Ponad 20 godzin minęły mi jak z bata strzelił. Ot, magia. Nie potrafię wyjaśnić, co konkretnie mnie zauroczyło. Po prostu chciałem w to grać. I było warto: dostałem sporo zabawy, nieco główkowania, troszeczkę wzruszeń, odrobinkę refleksji. A że gra ma wersję demonstracyjną, to tym bardziej polecam, bo uważam, że obecnie dema wypuszczają tylko ci, którzy wiedzą, że mają dobry produkt. Możecie więc sami sprawdzić, czy Creatures of Ava też was tak z miejsca „sieknie”. Zachęcam!
W Creatures of Ava graliśmy na PC.
Ocena
Ocena
Relaksująca, wciągająca, magiczna, refleksyjna gra akcji bez przemocy, gdzie oprócz zręcznych palców liczy się też inteligencja… i empatia. I choć ma wady, nie powala oprawą graficzną (ale muzyka – uszy lizać!), a fabuła może zrażać niektórych dość naiwnym hippisowsko-ekologicznym przesłaniem, ten zróżnicowany i tętniący życiem półotwarty świat jest grzechu warty.
Plusy
- unikalny klimat
- różnorodna muzyka
- wciąga!
- nienachalny humor
- spolszczenie
Minusy
- walka z klawiatury jest męcząca
- nieco niedoróbek
- problemy z celowaniem
- powtarzalność rozgrywki
Byt teoretycznie wirtualny. Fan whisky (acz od lat więcej kupuje, niż konsumuje), maniak kotów, psychofan Mass Effecta, miłośnik dobrego jedzenia, fotograf amator z ambicjami. Lubi stare, klasyczne s.f., nie cierpi ludzkiej głupoty i hipokryzji, uwielbia sarkazm i „suchary”. Fan astronomii, a szczególnie ośmiu gwiazd.