Cuphead – The Delicious Last Course – recenzja. Ostatni posiłek przed śmiercią
Zamiast mdłej kreskówki o przygodach Filusia i Kubusia dajcie mi coś dobrego, coś stylowego, coś, co sprawi, że ugną się pode mną kolana – dajcie mi więcej Cupheada!
Nie wątpię, że twórcy ze Studia MDHR zaprzedali duszę Diabłu. Nie dość, że odgrywa on tak ważną rolę w Cupheadzie, to jeszcze zarówno oryginał, jak i DLC to najwyższa platformowa półka. Rozszerzenie faktycznie może z dumą kroczyć obok podstawowej wersji gry, wypinając pierś. Jest co prawda krótsze – 12 starć da się, jeśli ktoś naprawdę wymiata, przejść w mniej niż 30 minut – ale ze względu na poziom trudności dla przeciętnego gracza wciąż będzie to oznaczało więcej niż jedną sesję oraz kilkadziesiąt czy kilkaset zgonów.
Osobiście nie odważyłam się podejść do The Delicious Last Course sama i zawołałam do pomocy enkiego. Wcale nie było łatwiej – to zresztą specyfika Cupheada, że w co-opie wprawdzie można się wzajemnie wskrzeszać, ale kosztem trudniejszych map – więc przez dwa dni ginęliśmy razem. Pokonaliśmy w tym czasie 10 z 12 bossów, po czym... dopadł mnie, rozłożył na łopatki i zamknął w pokoju koronawirus.
Krowa rzuca mięsem
Walczyłam jednak z każdym z przeciwników, wliczając w to sekretny poziom, który trzeba odblokować, rozwiązując łamigłówkę. Kończyła mi się cierpliwość przy koniu-rycerzu, gdy próbowałam sparować mu grzywę, ostrzeliwałam z pokładu jednoosobowego samolotu – dokładnie tak samo jak na mapie z zodiakarą w oryginale – krowę łapiącą kaktusy na lasso, uciekałam przed pająkiem w lokacji wyrwanej z filmów szpiegowskich. Większość bossów znów składa się z wielu faz, a twórcy ponownie pokazali, jak powinno się projektować walki i robić animacje.
Serio, trzeba mieć oczy na podeszwach stóp, żeby nie docenić kunsztu artystycznego studia. Patrzenie tak na „podstawkę”, jak i DLC to sama przyjemność. Oponenci nieustannie przeobrażają się w coś innego (np. z yeti w lodówkę, a później w kulę śnieżną), przywołują dodatkowych wrogów w postaci ptaków, much czy skrzatów, wystrzeliwują piłeczki pingpongowe, hydranty, kiełbaski, dynamit, motki wełny... Mogłabym tak wymieniać długo. Mam olbrzymi szacunek dla grafików, którzy to wszystko narysowali, choć – wyobrażam sobie – właśnie szczegółowość animacji sprawiła, że dodatek został wydany teraz, a nie, jak planowano wcześniej, w 2019 roku.
Polać jej!
Jednak The Delicious Last Course to nie tylko kraina z nowymi bossami – to także trochę nowego ekwipunku, a przede wszystkim postać Czarki (Chalice). W przeciwieństwie do duetu znanego z podstawowej wersji gry wyposażona jest w podwójny, choć trochę osłabiony skok, dodatkowy punkt zdrowia i specjalny ślizg dający jej niewrażliwość. Mam wrażenie, że jest przez to wszystko w porównaniu z kolegami trochę niezbalansowana, więc cieszę się, że można ją wybrać jedynie kosztem wzmacniającej postać błyskotki (charm), zakładając astralne ciastko. (To jedna z trzech nowych błyskotek wprowadzonych w DLC). Double jump Czarki okazuje się oczywiście superprzydatny i nawet ktoś, komu roztańczony kwiat z pierwszej strefy napsuł wcześniej krwi, powinien go bez problemu nią pokonać. Osobiście trudność sprawia mi jeszcze sensowne używanie jej ślizgu (idealnego do uników!), gdyż mam wrażenie, że gdy korzystam z gałki pada – przecież nie będę grać na D-padzie, bo to bluźnierstwo – gra zamiast kombinacji dół + dash rejestruje czasem tylko samego dasha. To jednak prawdopodobnie kwestia braku wprawy.
Spośród trzech nowych broni enki upodobał sobie crackshota, który zmienia kierunek i pod tym względem przypomina trochę chasera znanego z „podstawki”; ja testowałam converge, czyli laser celujący w trzy różne strony (jego „rozrzut” da się zwężać); jest też strzelający po łuku garściami pocisków twist-up.
A czym mam śmierdzieć? Szachami?
Jednak mnie, przyznaję, w dodatku najbardziej ucieszył fakt, że twórcy zrezygnowali z poziomów typu run ‘n gun, czyli „idziemy w prawo i zbieramy monety”. Zamiast tego w DLC znajdziesz serię pięciu inspirowanych figurami szachowymi wyzwań, w których nie możesz korzystać z broni czy błyskotek – pozostaje jedynie parowanie. Ci bossowie nie są podzieleni na fazy, tylko stają się z czasem coraz bardziej upierdliwi, a wśród nich – oprócz wspomnianego konia-rycerza – jest choćby kat ostrzący topór, którego trzeba trafiać odbijanymi pociskami. Wystarczy pokonać przeciwnika, by dostać wszystkie monety przewidziane za dany poziom, więc wreszcie nie trzeba robić mapy kilka razy dlatego, że gdzieś pominęło się pieniążek. To pięć opcjonalnych walk, ale zarówno szachy, jak i sekretną potyczkę wliczyłam do dwunastki z początku tekstu, bo to pełnoprawne starcia, nawet jeśli trochę mniej skomplikowane.
Jestem bardzo podekscytowana perspektywą powrotu do Cupheada w co-opie – także do „podstawki”, którą zaczęliśmy ponownie od zera – lecz na razie muszę się wykurować. Moje ciało wyczuło, jak bardzo boję się dwóch ostatnich bossów z DLC i zamiast się z nimi zmierzyć, wolało zarazić się koronawirusem. Ale niedoczekanie wasze, wrogowie! Kiedy tylko będę mogła opuścić cztery ściany, pokażemy wam z enkim, kto tu rządzi!
W Cuphead – The Delicious Last Course graliśmy na PC.
Ocena
Ocena
The Delicious Last Course to jeszcze więcej Cupheada – wymagających, świetnie zaprojektowanych starć z bossami oraz wspaniałych, dopracowanych animacji – a do tego trzecia grywalna postać i trochę nowego sprzętu. Marzy mi się tylko, by, skoro od zapowiedzi minęły cztery lata, dodatek był kilkakrotnie dłuższy.
Plusy
- 12 nowych poziomów
- świetne projekty przeciwników
- wyzwania zamiast run ‘n gunów
- kapitalne animacje
- nowa postać – Czarka
- trochę nowego sprzętu
Minusy
- krótka
Czytaj dalej
Streamuję w przyjemnej atmosferze gry, których nie znasz. Zajrzyj: www.twitch.tv/9kier ;)