Donkey Kong Bananza – recenzja. Jedna z najlepszych platformówek 3D w historii
Wyobraźcie sobie pokój gracza z regałem, na którym stoją figurki Astro Bota, Sonica, Sackboya oraz Crasha Bandicoota. Do pomieszczenia nagle wpada ogromny goryl i przewraca mebel, po czym zaczyna po nim skakać. Mniej więcej tak wygląda premiera Donkey Konga Bananzy – Nintendo po prostu zmiotło konkurencję z planszy.
Zapomnijcie też o zachowawczym Mario Kart World, bo niespełna dwa miesiące od premiery Switcha 2 otrzymujemy w końcu prawdziwy powód, by rozważyć zakup tej konsoli – tak jest, Donkey Kong powraca w wielkim stylu, deklasuje platformówkową konkurencję i beztrosko przypomina, na czym polega czysta radość z obcowania z fenomenalną grą wideo. Nintendo po raz kolejny udowodniło, że fotorealistyczna grafika, filmowa akcja i rozbudowana fabuła schodzą na dalszy plan, gdy obdaruje się gracza świetnie zrealizowanym pomysłem, dzięki któremu zwyczajnie trudno odłożyć kontroler na bok. Panie i panowie, przed wami Red Faction: Gorilla… a właściwie Donkey Kong Bananza.
Bananowy song
Nie da się nie zauważyć, że Donkey Kong był traktowany przez Nintendo trochę po macoszemu. Podczas gdy Mario, Zelda i Metroid regularnie otrzymują zarówno dwu-, jak i trójwymiarowe odsłony, od ostatniej pełnoprawnej części przygód kultowego goryla minęło już ponad 11 lat. Nie zapominajmy także, że przed Bananzą dostaliśmy tylko jedno wcielenie Donkey Konga w 3D (Donkey Kong 64 z 1999 roku), za które odpowiadało nawet nie samo Wielkie N, lecz autorzy oryginalnego DK Country, Banjo-Kazooie, GoldenEye 007 oraz Perfect Dark – studio Rare. Nintendo stanęło więc w końcu przed trudnym wyzwaniem nadania nowej tożsamości przeszło 45-letniej marce i – na szczęście – wyszło z tej próby obronną ręką.

Ta „podziemna odyseja” zaczyna się dosyć niepozornie. DK wraz z pozostałymi małpami pracuje w zakładzie górniczym, specjalizującym się w wydobyciu nie jadeitów, diamentów, granatów czy innych znanych nam dobrze kamieni szlachetnych, lecz złóż… banandium. Kopalnia zostaje zaatakowana przez (przypominających Pokémonowy Zespół R) przebiegłych przedstawicieli Void Company. Ingerencja złoczyńców sprawia, że placówka nagle osuwa się w głąb litosfery, a nasi kompani orientują się, iż magazyny z bananowym surowcem doszczętnie okradziono.
Niedługo później nasz goryl przez przypadek trafia na fioletową, śpiewającą skałę, a ta kieruje go do Przedwiecznego (Elder). Gdy go odnajdujemy, okazuje się, że aby wrócić na powierzchnię i odzyskać stracone banany, musimy udać się do tajemniczej krainy położonej wewnątrz jądra planety, gdzie spełniane są najskrytsze życzenia. Przed wyruszeniem w drogę… Elder odpala jeszcze winyla z piosenką, zamieniającą naszego kamiennego kompana w dziewczynkę (wiem, że brzmi to niedorzecznie). Pod purpurowym głazem skrywała się uzdolniona muzycznie Pauline, która będzie nam towarzyszyć w „podróży do wnętrza Ziemi”.

Zniszczyć wszystko
Fabuła nie jest tu najważniejsza i – jak to często bywa u Nintendo – niczym nie zaskakuje, w przeciwieństwie do głównych założeń zabawy. Japończycy poszli bowiem w ślad filozofii przyświecającej Super Mario Sunshine, Galaxy, Odyssey czy Bowser’s Fury i oparli większość rozgrywki na jednym, świetnie wykonanym mechanizmie, który – co prawda – widywaliśmy już w innych grach, ale nigdy w takim wydaniu. Mowa oczywiście o systemie dynamicznej destrukcji otoczenia. Donkey Kong podąża drogą serii Red Faction, Battlefielda: Bad Company, Minecrafta i SteamWorld Dig i potrafi zniszczyć niemal wszystko.
Przemierzamy zatem przyjemne dla oka, otwarte poziomy w stylu gier o wąsatym hydrauliku, a na każdym z nich zazwyczaj mamy kilka rzeczy do zrobienia, by popchnąć historię dalej i zejść na coraz to niższe warstwy geosfery. Wszędzie czają się jednak znajdźki sprawiające, że zapominamy o wątku głównym i oddajemy się beztroskiej rozwałce. Za znalezione i zebrane banany ulepszamy postać, a dzięki kolekcjonowanym skamielinom odblokowujemy nowe elementy ubioru (prawie każdy ma bonusy nieznacznie usprawniające przeprawę).

Na wielką pochwałę zasługuje także sterowanie, zakres podstawowych ruchów protagonisty oraz fenomenalnie wykonana i przejrzysta mapa. Już na początku przygody Donkey Kong może kruszyć skały za pomocą uderzeń skierowanych w trzech kierunkach (na wprost, w górę i w dół), wyrywać fragmenty terenu i nimi rzucać, zjeżdżać ze wzniesień na kamieniach oraz skakać. Wspinając się i szybując na „lotni” niczym Link w Breath of the Wild, a także wciągając niemal całą mapę „odkurzaczem” jak w Luigi’s Mansion, trudno nie odnieść wrażenia, że mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju The Best of Nintendo.
Banana Brain
Jednak nie samą destrukcją ssaki naczelne żyją. W Bananzie powracają także rozwiązywalne na wiele sposobów zagadki rodem z najnowszych odsłon The Legend of Zelda. Oprócz demolki developerzy umożliwili nam wykonywanie prostych konstrukcji ze zlepionych ze sobą fragmentów kruszyw – nic nie stoi zatem na przeszkodzie, by dotrzeć do interesującego nas miejsca „po swojemu”, co perfekcyjnie wpisuje się w sandboksową naturę tytułu.
Sekrety bardzo często znajdujemy przez przypadek, a im dalej w las, tym więcej zabawek dostajemy. Wraz z postępami głównego wątku fabularnego Pauline poznaje kolejne piosenki aktywujące tytułowe Bananzy, czyli przemiany w różne zwierzęta. To dzięki nim otrzymujemy nowe umiejętności i możliwości. Jako Kong (jeszcze bardziej napakowana wersja goryla) korzystamy z silniejszych wersji ataków i efektywniej demolujemy otoczenie. W roli zebry poruszamy się szybciej, a jako struś jesteśmy zdolni do krótkiego lotu i szybowania. Najważniejsze, że urozmaicenia pojawiają się wtedy, gdy mamy złudne przekonanie, iż wiemy o grze wszystko – i to powoduje, że wciąż chce nam się eksplorować i zbierać kolejne banany przy użyciu nowych narzędzi.

Trudno nie odnieść jednak wrażenia, że Nintendo nie zaszalało wystarczająco mocno. Niektóre z łącznie pięciu transformacji aż się proszą, by zaoferować trochę więcej kreatywności – co doskwiera zwłaszcza po opanowaniu ostatniej z metamorfoz. Moglibyśmy przykładowo otrzymać kolejny świetny mechanizm rozgrywki inspirowany pewną – znaną głównie ze starych telefonów marki Nokia – produkcją, a jedyne, co dostaliśmy w zamian, to wyższy podwójny skok. Szkoda!
Każdą z dzikich form możemy natomiast ulepszać w ramach przejrzystego systemu rozwoju postaci, co stanowi miłą odmianę w porównaniu z produkcjami z serii Mario, w których to otrzymywana nagroda zazwyczaj nie była współmierna do wysiłku związanego ze zdobywaniem najbardziej wymagających gwiazdek/księżyców. Kolekcjonując banany, możemy m.in. zwiększyć liczbę punktów życia, zyskać możliwość zrzucania wybuchających jaj w trakcie lotu czy wydłużyć czas trwania dyskotekowego szału. Warto zatem zaglądać w każdy kąt i nie rushować kolejnych poziomów.

Fabryka małp
Jako kolejną zaletę najnowszej produkcji Nintendo należy potraktować jej oprawę graficzną – choć ta nawet nie próbuje rywalizować z najbardziej zaawansowanymi technologicznie grami na rynku, do czego Wielkie N przyzwyczaiło swoich fanów już dawno temu. Mimo to bogata mimika Donkey Konga, żywe kolory, fikuśne animacje oraz rozpadające się na setki drobnych kawałków fragmenty kruszców robią naprawdę spore wrażenie.
Nie bez powodu śródtytuły w tym tekście to nazwy piosenek – bo Donkey Kong czaruje również warstwą muzyczną. Każdej zwierzęcej transformacji towarzyszą taneczne hity w wykonaniu Pauline, które może i z czasem stają się powtarzalne, ale i tak nie sposób odmówić im pełnego beztroski uroku.
Popowe wokalizy i niszczycielski taniec to jednakże niejedyne aktywności artystyczne, jakie czekają na graczy. Nintendo zadbało także o tryb DK Artist – uruchamiane z poziomu menu głównego narzędzie kreatywne, w ramach którego da się wykonywać i kolorować proste rzeźby. Nic, co przyciągnęłoby uwagę dorosłego człowieka na dłużej niż kilkanaście minut, ale najmłodszym może się spodobać.

Do podobnej kategorii zaliczyłbym tutejszy tryb kooperacji – drugi gracz, wcielający się w Pauline, atakuje wrogów z dystansu, co najprawdopodobniej również sprawdzi się podczas wspólnej rozgrywki dorosłych z dziećmi. Na pochwałę zasługuje też obsługa funkcji GameShare – do zabawy wystarczy jedna kopia gry, co czyni ją jeszcze atrakcyjniejszą dla rodzin, par i znajomych. Warto podkreślić, że usługa ta działa również między posiadaczami pierwszego i drugiego Switcha.
Niestety nie obyło się bez drobnych problemów – w najintensywniejszych momentach nieznacznie spada liczba klatek na sekundę, a kamera potrafi na chwilę zwariować. Warto jednak podkreślić, że kłopoty z wydajnością zdarzają się tu naprawdę rzadko, a jeśli już mają miejsce, nie są tak odczuwalne jak w remake’u Link’s Awakening czy Tears of the Kingdom na pierwszym Switchu.
Monkey Gone to Heaven
Od dnia premiery Bananzy do dzisiaj spędziłem w tej grze dobrych kilkadziesiąt godzin i zarwałem dwie noce – co nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się przy platformówce. Wymaksowałem zaledwie ułamek dostępnych plansz, zebrałem 312 bananów i odblokowałem 40 elementów garderoby. Przekopałem łącznie setki tysięcy metrów sześciennych błota, piachu, kamienia i lodu, a jedyny wniosek, jaki mi się nasuwa, jest taki, że Nintendo znowu to zrobiło.

Podobnie jak w 2017 roku przy Breath of the Wild, Japończycy zredefiniowali swoją klasyczną markę na tyle dobrze i z taką dozą świeżości, że produkcje innych developerów prawdopodobnie będą z niej czerpać pełnymi garściami w przyszłości. Pętla rozgrywki sprawdza się zarówno przy długich, jak i krótkich posiedzeniach – co jest bardzo istotne w przypadku tytułu wydanego na sprzęcie przenośnym. Gdybym miał więc dziś polecić komuś, kto nie gra w platformówki, jedno dzieło tego typu, padłoby nie na Super Mario Odyssey, Astro Bota czy Crasha Bandicoota 4, lecz właśnie na Donkey Konga Bananzę.
W przeciwieństwie do Mario Kart World, będącego zaledwie bezpiecznym sequelem „ósemki” – który mimo wszystko przyciągnie miliony graczy i przez lata otrzyma multum dodatków – DKB już dzisiaj zachwyca przy pierwszym kontakcie i staje w jednym szeregu z najlepszymi zręcznościówkami 3D w historii. Wielki powrót Donkey Konga to zatem znakomity pretekst, by w końcu sięgnąć po Switcha 2 i tytuł, który – mimo drobnych wad – z czasem stanie się inspiracją dla innych twórców. Pozycja obowiązkowa dla miłośników gatunku.
Ocena
Ocena
Niesamowite, jak Nintendo wciąż potrafi redefiniować swoje marki. Powrót Donkey Konga jest na tyle udany, że może zainspirować innych twórców tak, jak kiedyś zrobiło to Breath of the Wild. Bananza to pozycja obowiązkowa dla fanów gatunku i świetny powód, by sięgnąć po Switcha 2.
Plusy
- świetny pomysł na powrót Donkey Konga
- dająca masę radochy destrukcja otoczenia
- system rozwoju postaci nagradzający zbieractwo
- możliwość gry w co-opie
- rewelacyjnie zrealizowane mapy poziomów
- urocza oprawa audiowizualna
- multum zawartości
- obsługa GameShare
Minusy
- drobne spadki płynności animacji
- kamera momentami potrafi się pogubić
Czytaj dalej
Posiadam Game & Watcha wydanego z okazji 35-lecia serii The Legend of Zelda. Bardzo dobrze pokazuje godzinę. Polecam.