Dragon Ball: Sparking! Zero – recenzja. Kultowa seria powraca po 17 latach, a fani anime niech zacierają rączki!
Jedna z najbardziej legendarnych serii osadzonych w uniwersum zmarłego w tym roku Akiry Toriyamy powraca po wielu latach przerwy. Czy nowy Dragon Ball okazał się godnym następcą wspominanej rzewnie trylogii gier epoki PS2? Odpowiedź na to pytanie nie jest niestety tak jednoznaczna, jak bym sobie tego życzył.
Zacząć należy od wyjaśnienia. Piszę o powrocie kultowej serii, a tytuł recenzowanej gry zapewne nic nie mówi lwiej części czytelników. Słowo „Sparking!” odnosi się do refrenu najsłynniejszej piosenki z czołówki „Dragon Balla Z” – „Cha-La Head-Cha-La”. Za granicą, gdzie adaptując japońskie anime na potrzeby regionalnego widza, zmieniano również ścieżkę dźwiękową, utwór ten był jednak nieznany. Seria gier występująca w swoim macierzystym kraju pod nazwą Dragon Ball Z: Sparking! została na rynku międzynarodowym przemianowana na Dragon Ball Z: Budokai Tenkaichi i pod takim tytułem ukazywała się na PlayStation 2 i Wii w latach 2005-2007. Ostatnią jej inkarnację stanowił średnio udany spin-off na PSP z 2010 roku. Za sprawą najnowszej odsłony, wydanej na całym globie już jako Sparking!, cykl wraca więc po naprawdę długiej przerwie.
Historia Goku oglądana z boku
Najkrócej rzecz ujmując, Sparking! Zero jest, podobnie jak jego poprzednicy, trójwymiarową bijatyką, bierze się zaś w niej udział w serii pojedynków, na które składa się większość „Dragon Balla Z”, a także najnowsze przygody z mangi i anime „Dragon Ball Super”. Zastosowano przy tym ciekawe urozmaicenie. Gra umożliwia bowiem śledzenie opowieści z różnych perspektyw. Prócz Goku, Vegety czy Gohana wybrać da się też tak nieoczywistych bohaterów jak Frieza, Goku Black czy Jiren. Rozwiązanie o tyle interesujące, że niektóre z toczonych starć, jeśli tylko spełnimy konkretny warunek, pozwalają nam odbić od głównej ścieżki fabuły i sprawdzić alternatywne wersje historii.
Przykładowo: w walce otwierającej grę postacią Son Goku możemy skorzystać z propozycji pomocy Piccolo, co finalnie prowadzi do znanej z mangowego pierwowzoru śmierci bohatera i jego późniejszych treningów u Króla Światów, lub też pokonać przeciwnika w pojedynkę, dzięki czemu Goku przeżyje, a przed graczem otworzy się całkiem nowa gałąź fabuły. Dla fanów serii będzie to interesujące rozwinięcie pozwalające sprawdzić, „co by było, gdyby…”.
Nie należę do wielkich fanów trójwymiarowych bijatyk. Konieczność wykucia na blachę całej listy kombinacji klawiszy wciskanych w określonej kolejności zazwyczaj skutecznie zabija we mnie radość z grania. Martwiłem się, że mimo miłości do świata Smoczych Kul z tego powodu boleśnie się od Sparking! Zero odbiję. Podzielających moje obawy uspokajam: sterowanie jest naprawdę przyjemne. Do zabawy wystarczy opanowanie dosłownie kilku „guzików” pada, a końcowy efekt naszych starań w dużej mierze zależy od aktualnej sytuacji na ekranie. Wyprowadzane ataki, zarówno te czysto fizyczne, jak i korzystające z energii ki, są bardzo efektowne, a udane połączenie bloku, teleportacji za plecy przeciwnika i natychmiastowej kontry przynosi ogromną frajdę.
Bitwa o losy świata w pięknej oprawie
Skoro wspominam już o efektowności walk, warto zatrzymać się na chwilę przy grafice. Łączy ona cel-shadingowy styl modeli postaci z bardziej realistycznymi i pełnymi detali arenami. O ile na statycznych obrazkach może nie wyglądać to okazale, o tyle w trakcie dynamicznych starć sprawia fenomenalne wrażenie. Podczas pojedynków ekran co chwilę rozbłyska feerią barw za sprawą dodatkowych efektów wywoływanych przez transformacje (tych oczywiście nie mogło zabraknąć), ładowanie energii czy ciosy specjalne.
Wplecione w rozgrywkę krótkie animacje związane z wykonywaniem co bardziej skomplikowanych technik wyglądają tak dobrze, że spokojnie mogłyby posłużyć jako wzorzec dla kolejnych seriali czy filmów kinowych osadzonych w świecie Dragon Balla. Warto też wspomnieć, że areny podatne są na zniszczenia. Widok przeciwnika, który odrzucony po uderzeniu kulą energii burzy swoim bezwładnym ciałem pobliskie budynki, szalenie satysfakcjonuje.
Gracze zmęczeni głównym wątkiem fabularnym mogą sprawdzić dodatkowe tryby gry. W menu (swoją drogą, wyjątkowo mało czytelnym) odnajdziemy pozycję „Własna walka”, skrywającą multiplayera – zarówno tego online, jak i kanapowego z dzielonym ekranem. Pierwszego, ze względu na ogrywanie produkcji przed premierą, nie udało mi się wypróbować. Do trybu PvP zaciągnąłem żonę, która mimo niechęci do „chińskich bajek” dość szybko połknęła bakcyla i z ekscytacją ciskała kolejnymi „kamehamehami”. Z niezrozumiałych dla mnie powodów walki z innym graczem mogą odbywać się wyłącznie na jednej arenie. Liczę, że to tylko niedopatrzenie, które zostanie naprawione przy pierwszym patchu.
Tryb „Własnej walki” skrywa też opcję, w której widzę największy potencjał dla przyszłego rozwoju produkcji. Sparking! Zero umożliwia graczom stworzenie i udostępnienie w sieci własnych pojedynków. Wybieramy nie tylko wojowników i arenę. Zdefiniować możemy filmy otwierające i zamykające starcie, a także wydarzenia w trakcie. Bohater ma dokonać transformacji w 60. sekundzie? Pewnie. Wyprowadzić cios specjalny, gdy energia przeciwnika spadnie poniżej 50%? Żaden problem. Liczba detali, które da się ustalić, jest gigantyczna. Przykładowe walki przygotowane przez developerów pokazują ogrom potencjału, który co bardziej twórczy gracze wycisną z tego trybu.
Jeszcze więcej mocy! O ile zapłacisz ekstra
Gra pozwala wcielić się w ponad 180 wojowników. Robi wrażenie, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że spora część z nich ma unikalne animacje ataków czy transformacji. Niestety prostota sterowania sprawia też, że każdym bohaterem walczy się identycznie. Jedynym, co przyciąga do gry czwartą czy piątą postacią z rzędu, jest więc fabuła. Śledzenie jej oczyma wybranego herosa, mimo iż w zamyśle oryginalne, nie sprawdza się jednak najlepiej. Historia staje się przez to mocno fragmentaryczna. Często nasz protagonista znika na początku sagi, by pojawić się tuż przed samym jej końcem. Wydarzenia mające miejsce w międzyczasie wyjaśnione są króciutkimi animacjami i statycznymi obrazkami z lakonicznym podpisem. Nie mam pewności, czy osoba niezaznajomiona ze smoczym uniwersum będzie w stanie nie tylko zaangażować się w śledzony wątek, ale też w ogóle zrozumieć, co tak naprawdę dzieje się na ekranie.
Wspomnieć należy też o ewidentnych skrótach, na które poszli twórcy. Na brak walk z oryginalnego „Dragon Balla” można jeszcze przymknąć oko, ale zakończenie fabuły na cztery sagi przed historią z filmu „Superhero” to już nieporozumienie. Trudno wyjaśnić to inaczej niż okrojeniem produkcji z elementów, które będzie się dało później łatwo opchnąć jako płatne DLC. Podobne podejście zastosowano w wypadku ścieżki dźwiękowej. Na zaimplementowane utwory nie ma co narzekać. Są klimatyczne i wpadają w ucho. Brakuje jednak największych klasyków kojarzonych z serią, jak „Cha-La Head-Cha-La”, od którego wywodzi się przecież tytuł dzieła Bandai Namco. Motywów muzycznych z anime można posłuchać, ale jedynie po zakupieniu najdroższej wersji gry za ponad pół tysiąca złotych.
Sparking! Zero bez wątpienia nie jest produkcją dla każdego. Jeśli pojęcia takie jak „taniec fuzji” czy „Makankōsappō” nic ci nie mówią, nie oczekuj gry, która przykuje cię do ekranu na dziesiątki godzin. Fani Smoczych Kul spokojnie mogą jednak dołożyć jedno oczko do końcowej oceny.
W Dragon Balla: Sparking! Zero graliśmy na PS5.
Ocena
Ocena
Mimo kilku irytujących niedociągnięć i ewidentnych braków powrót serii Sparking! można uznać za udany. Dzięki wspaniałym efektom wizualnym, mnóstwu zawartości do odblokowania i alternatywnym ścieżkom rozwoju fabuły każdy fan Dragon Balla powinien być tą grą usatysfakcjonowany.
Plusy
- rewelacyjna oprawa graficzna
- japoński dubbing z aktorami znanymi z anime
- spory potencjał trybu „Własnej walki”
- ciekawe podejście do przedstawienia fabuły
- opcja poznania, „co by było, gdyby…”
Minusy
- laik może nie zrozumieć przedstawionej historii
- uciążliwe i nieintuicyjne menu
- grę ewidentnie okrojono pod przyszłe DLC
zdjęć
Czytaj dalej
Miłośnik wszystkiego, co określić można mianem popkultury. Przez ponad trzy dekady życia zatwardziały pecetowiec, aktualnie preferujący jednak pada, duży telewizor i wygodny fotel. W CD-Action głównie: „ten gość od komiksów”.