Gdy nie było Red Dead Redemption, to może remaster Outlaws miałby sens [RECENZJA]

Gdy nie było Red Dead Redemption, to może remaster Outlaws miałby sens [RECENZJA]
Avatar photo
Eugeniusz Siekiera
Kiedy wspominamy o najbardziej pamiętnych shooterach z lat 90., Outlaws rzadko pojawia się w podobnych wyliczankach, a przecież był jedną z oryginalniejszych produkcji swoich czasów.

Dziś tematyka westernowa w grach już nikogo nie zaskakuje, a serie Red Dead Redemption czy rodzime Call of Juarez z powodzeniem przeniosły nas na dalekie prerie, do świata Indian tłukących się z kowbojami. Tymczasem w 1997 roku podobne landszafty stanowiły powiew świeżości, zwłaszcza w FPS-ach zdominowanych przed demoniczne hordy bądź stwory z wymiaru X.

Strzelanka z fabułą

Dzieło święcącego ówcześnie triumfy studia LucasArts czarowało nas Dzikim Zachodem odmalowanym w charakterystycznej kreskówkowej stylistyce. Mogło się również pochwalić zaskakująco długimi i świetnie animowanymi przerywnikami filmowymi, a więc czymś, co w tym gatunku było powszechnie ignorowane. Outlaws miał więc kilka asów w rękawie i mimo przestarzałego silnika naprawdę mógł się podobać. Tyle że od tamtych chwil minęły blisko trzy dekady, a dziś wszystkie jego zalety bledną w obliczu schematycznego gameplayu i brzydkiej grafiki. O tym jednak za chwilę.

Outlaws to list miłosny do miłośników spaghetti westernów. Klasyczna jest chociażby sama historia, dodajmy, zaskakująco rozbudowana jak na gatunkowe standardy. To typowa opowieść o zemście, która – jak wiadomo – najlepiej smakuje na zimno. Wcielamy się w Jamesa Andersona, emerytowanego stróża prawa, z którym zadarł chciwy potentat kolejowy, zabijając mu żonę i porywając córkę. Pora więc znów osiodłać konia, złapać za wysłużonego colta i sprowadzić do parteru kilkuset uzbrojonych po zęby zbirów.

Wymierzamy sprawiedliwość, przemierzając szereg ikonicznych miejscówek – od miasteczek z saloonem na samym środku, przez rancza i kopalnie, po ścieżki wijące się wśród spieczonych słońcem kanionów. Nie zabrakło również obowiązkowego etapu w pociągu, a dla rewolwerowców spragnionych dodatkowych wrażeń przygotowano szereg niepowiązanych fabularnie etapów, które w formie wydanego odrębnie rozszerzenia zadebiutowało w 1998 roku pod szyldem A Handful of Missions.

W świecie kątów prostych

Od technicznej strony nie ma się do czego przyczepić. Nightdive Studios zadbało o kosmetyczne poprawki, dodało koło wyboru broni, lekko odświeżyło wszystkie filmy i wyostrzyło tekstury, a dzięki wysokim rozdzielczościom (do 4K) gra w Outlaws jeszcze nigdy nie była tak komfortowa (wystarczy wdusić odpowiedni klawisz, by przełączyć się na starą wersję i zobaczyć zakres wprowadzonych zmian). Nie zmienia to faktu, że grafika prezentuje się zwyczajnie brzydko, a świat wygląda niczym siekierą ciosany.

Tak po prawdzie oprawa była przestarzała już w dniu premiery. Gra wylądowała między młotem a kowadłem – raptem rok wcześniej wyszedł wyznaczający nowe standardy Quake, a rok później debiutowały Unreal i Half-Life. Na ich tle dzieło LucasArts prezentowało się żałośnie, ograniczone archaicznym silnikiem Jedi, który napędzał między innymi Star Wars: Dark Forces. Dzięki Wstrząsowi modele 3D zaczęły coraz śmielej wypierać dwuwymiarowe sprite’y, ale Outlaws wracał w tej materii do korzeni. Atakujący nas bandyci są więc płascy, co dziś naprawdę mocno razi w oczy, podobnie jak uboga architektura poziomów zdominowana przez kąty proste.

Zbierz je wszystkie i umrzyj z nudów

Gry nie ratuje również schematyczny gameplay. Charakterystyczna dla wielu strzelanek z epoki powtarzalna pętla rozgrywki z szukaniem kluczy do właściwych drzwi lub innych niezbędnych fantów zmusza nas do ciągłego błądzenia po zaskakująco rozległych mapach i węszenia z nosem przy ziemi, co wydaje się średnią rozrywką. W glorii i chwale powraca również prawdziwa zmora graczy pamiętających oryginał – niesławny etap w tartaku, do tego stopnia chaotyczny i nieintuicyjny, że wielu z nas odbijało się od ściany, by nigdy do gry już nie wrócić.

Elementem, który dla odmiany nie zestarzał się wcale, jest ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Clinta Bajakiana, odważnie nawiązująca do nieśmiertelnych aranżacji Ennio Morricone. W ramach ciekawostki dodam, że nie w każdym aspekcie Outlaws było zacofane – to bodaj pierwszy shooter, w jakim mogliśmy skorzystać z montowanej lunety snajperskiej, trzeba było również ręcznie przeładowywać spluwy, co dziś wydaje się oczywistością, a wtedy było dość świeżym rozwiązaniem. Cieszy również spora liczba dodatków dostępnych w menu głównym – od szkiców i grafik koncepcyjnych aż po materiały z produkcji gry i soundtrack.

Nightdive Studios po raz kolejny bardzo wiernie odświeżyło klasycznego shootera, dzięki czemu młodsi gracze mogą przekonać się, z jaką surowizną zmagały się starsze pokolenia, bo gra się w to dokładnie tak jak przed laty. I niestety nie jest to dobra wiadomość, bo Outlaws przekona do siebie chyba tylko tych graczy, których napędza siła nostalgii.

Podsumowanie: Trudno oceniać podobne remastery, same w sobie bardzo poprawne i solidnie wykonane, ale odświeżające leciwe i niedzisiejsze ramoty, od których bardzo łatwo się odbić, jeśli nie darzy się sentymentem oryginału. To ten sam przypadek co przypudrowany Turok 3 – dobitnie pokazuje, jak wiele w grach się zmieniło.

Ocena: 6

Plusy:

  • przerywniki animowane wciąż mogą się podobać
  • bardzo dobra ścieżka dźwiękowa
  • drobne zmiany poprawiające komfort zabawy
  • sporo dodatków dla fanów marki

Minusy:

  • usypiająca pętla rozgrywki
  • mimo szlifów, grafika źle się zestarzała
  • mało zróżnicowani przeciwnicy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *