Lost in Play – recenzja. Interaktywna kreskówka dla całej rodziny
Dziecięca wyobraźnia jest jak wszechświat – niezmierzona. Podniesiony z ziemi patyk zmienia się natychmiast w karabin albo miecz świetlny, krzak pokrzyw staje się demoniczną hordą, domowy ogródek zaś odgrywa z powodzeniem rolę obcej planety. A młodsza siostra może przeobrazić się w potwora.
Nic więc dziwnego, że gdy rodzeństwo – ona to żywe srebro, on to nieco starszy, introwertyczny chłopiec ze wzrokiem wbitym w przenośną konsolkę – rozpoczyna zabawę, ta szybko przekształca się w surrealistyczną podróż przez krainę (ich) fantazji. Mamy jakieś pięć do sześciu godzin, by przemierzać kolejne wyimaginowane światy i doprowadzić dzieciaki do domu. Tak przynajmniej mi się wydaje, gdyż to, co się dzieje na ekranie, można interpretować rozmaicie, a gra nie daje tu za wielu wskazówek. Cóż, też musimy zatem użyć swej wyobraźni, by dopowiedzieć sobie to i owo. Zresztą kwestia „ale co się właściwie stało” nie ma tu żadnego znaczenia.
Usta milczą, dusza śpiewa
Lost in Play to połączenie klasycznej przygodówki point’n’click 2D z elementami gier logicznych i niedużym dodatkiem sekwencji zręcznościowych. Przygodówka o tyle dziwna, że praktycznie pozbawiona nie tylko fabuły, ale i jakichkolwiek dialogów. Postacie wygłaszają wprawdzie czasem krótkie frazy w niby-języku przypominającym simlish, ale pełnią one jedynie funkcję ozdobników. Wszelkie informacje na temat tego, co się dzieje i co powinniśmy zrobić, dostajemy tylko i wyłącznie poprzez same wydarzenia. Dlatego też trudno w sumie mówić tutaj o „polskiej wersji językowej” - ot, mamy spolonizowany interfejs i menu.
Brak fabuły troszkę boli, bo produkcja w efekcie rozpada się na jakieś 15 luźno połączonych ze sobą fragmentów, z czego każdy można zaliczyć w kwadrans, góra dwa. Części te mają ten sam schemat: trzeba przeprowadzić dzieciaki przez dany poziom, czasem podzielony na kolejne sekcje, które musimy zaliczać, rozwiązując rozmaite zagadki logiczne, niekiedy też wzbogacone o proste minigry (tych jest tu około 30).
E famili gejm
Pozwala to na bezproblemowe granie z doskoku, co ma tę zaletę, że – jak wiadomo – dzieciaki szybko tracą koncentrację. ...A, bo jeszcze nie napisałem, że jest to produkcja wręcz stworzona do familijnego grania: zero przemocy, bardzo staranna i dopieszczona grafika 2D przypominająca wręcz oglądaną w telewizji kreskówkę (wizualnie gdzieś tak pomiędzy „Wodogrzmotami Małymi” a „Rickiem i Mortym”), rozbudowany system podpowiedzi, ciekawe i pomysłowe – oraz zwykle nie za trudne – zagadki.
Zresztą widać, że twórcy „celowali” rozgrywką w dzieciaki, starając się zminimalizować to, co w point’n’clickach często bywało zmorą, czyli konieczność zbierania masy przedmiotów, by potem używać „wszystkiego na wszystkim” w celu sprawdzenia, jaki da to efekt. Tutaj przedmiotów jest niewiele, a jeśli coś można podnieść, trzeba będzie później z tego skorzystać. Gra często sama łączy zebrane elementy ekwipunku w coś, co mieści się w jednym slocie i co wybierzemy pojedynczym kliknięciem (np. z zamiarem naprawy budzika po zebraniu baterii, kluczyka i śrubokrętu). Do tego Lost in Play dość jasno sugeruje, jakiej interakcji (i gdzie) oczekuje, by posunąć akcję dalej. A jeśli macie problemy, pod ręką zawsze jest podpowiedź niekiedy wręcz łopatologicznie pokazująca, jak rozwiązać zagadkę.
W szpagacie
Ale żeby nie było za słodko – czasem trafiają się podpowiedzi bardzo enigmatyczne i nawet dorosłemu trudno miejscami ogarnąć, co należy zrobić (jak wtedy, gdy miałem manipulować czymś w rodzaju zamka do sejfu - odkrycie, że to jest zamek, a potem odgadnięcie poprawnej sekwencji pokręceń wcale nie było proste). W efekcie Lost in Play tkwi w lekkim szpagacie, gdyż dla dorosłego może być chwilami zbyt trywialne, a dla grającego samopas dzieciaka za trudne - albo nawet niezbyt wskazane (np. trzeba wygrać w karciance przypominającej blackjacka). Stąd zachęcam – jeśli macie dzieciaki w wieku, powiedzmy, sześciu-dziewięciu lat – do zabawy w tandemie i przejmowania pada/klawiatury/myszy w odpowiednich momentach. (Najprzyjemniej steruje się tym pierwszym, choć jakoś nie mogłem nim wybrać odpowiedniej rozdzielczości w menu, gdyż ekran nie chciał się scrollować. Dziwne. Ale gdy już ustawicie w menu startowym, co chcecie, najlepiej przełączcie sterowanie właśnie na pada).
Da(j) się zagubić
Akcja gry wiedzie nas przez rozmaite, mniej lub bardziej surrealistyczne i odjechane krainy: naziemne, nawodne i podwodne; jest tu nawet kosmos. Wszędzie spotykamy dziwne istoty (od goblinów po coś, co przypomina leszego z Wiedźmina) i urozmaicone wyzwania. Jeszcze raz pochwalę tu staranną oprawę graficzną pełną detali i smaczków, a także dopasowującą się do wydarzeń muzykę. Przyjemność rozgrywki w LiP tkwi także w niewinności i dziecięcym uroku dwojga bohaterów zachowujących się wedle zasady „kto się lubi, ten się czubi”.
Dodajmy do tego sporo naprawdę fajnych zagadek i niezłą porcję humoru, jakim doprawiono zabawę (np. owca, której musimy zapewnić możliwość słuchania jej ulubionego heavy metalu, aby zaliczyć zadanie), a dostaniemy grę, w której nie tylko dzieci będą mogły na parę godzin z przyjemnością się zagubić. I choć to tytuł jednorazowy (zagadki są niezmienne), a czasem to i owo w nim nieco może zazgrzytać, to uważam, że Lost in Play jest warte waszej uwagi.
W Lost in Play graliśmy na PC.
Ocena
Ocena
Ni to interaktywna kreskówka, ni to przygodówka 2D, ni to gra logiczna wzbogacona o zręcznościowe minizadania. Ale Lost in Play jest dobre w każdym z tych aspektów, a poziom zagadek i właściwie brak przemocy czyni z niego doskonałą grę familijną o starannej oprawie. Satysfakcję dostarczy tak dzieciom, jak i ich rodzicom. W sumie nie wiem, komu większą...
Plusy
- oprawa!
- fajna gra dla dzieci...
- ...ale dorosłemu też się spodoba
- wciąga i bawi
- pomysłowe i urozmaicone zagadki
Minusy
- zero fabuły
- niektóre zagadki są dość enigmatyczne...
- ...podobnie jak część podpowiedzi
- dla dorosłego trochę za łatwe...
- ...a dla dzieciaków może być za trudne
Czytaj dalej
Byt teoretycznie wirtualny. Fan whisky (acz od lat więcej kupuje, niż konsumuje), maniak kotów, psychofan Mass Effecta, miłośnik dobrego jedzenia, fotograf amator z ambicjami. Lubi stare, klasyczne s.f., nie cierpi ludzkiej głupoty i hipokryzji, uwielbia sarkazm i „suchary”. Fan astronomii, a szczególnie ośmiu gwiazd.