Midnight Fight Express – recenzja. Świetna gra stworzona solo
Nie czekałem, nie wierzyłem, nie liczyłem na wiele. Midnight Fight Express wzięło mnie z zaskoczenia, a ja wciąż zachodzę w głowę, jak można było w pojedynkę stworzyć tak dobry tytuł.
Ba, nie tylko dobry, ale też satysfakcjonująco wymagający i zaskakująco rozbudowany. Zasady są proste: wbijam do pomieszczenia, by rozstawić po kątach grupę złych ludzi lubiących bawić się ostrymi przedmiotami, a gdy zrobię porządek w jednym miejscu, przechodzę do kolejnego. Powtórzyć, zapętlić. Czy ten narzucony schematyzm nudzi? Nic z tych rzeczy, bo za banalną fasadą kryje się niezwykle mięsista mechanika i piekielnie angażujący system walki.
Ruszamy w miasto
Cała historia jest retrospekcją, bo w pierwszej scenie widzimy bohatera na komendzie, gdy opowiada o swej krwawej wendecie coraz bardziej poirytowanym agentom. Wcielam się w niejakiego Babyface’a, tajemniczego gościa z równie tajemniczą przeszłością. Pewnego razu do jego mieszkania trafia przesyłka z nadpobudliwym gadającym dronem, który nawija coś o mobilizacji gangów i ataku na miasto, o ulicach spływających krwią niewinnych obywateli. Jeszcze tej samej nocy ruszam w teren, biorąc sprawy we własne ręce. Dosłownie.
Gra powoli wprowadza mnie w swoje meandry, zadaję słabe i silne uderzenia (te drugie pozwalają przełamać blok), uczę się chwytów, przewrotek, uników i kontr. Zapełniam wskaźnik wściekłości, co aktywuje specjalny tryb, w którym staję się maszynką do przerabiania bandziorów na mielone. Dowiaduję się także, jak skutecznie wykorzystywać klamoty z najbliższego otoczenia, bo uderzenie jakimkolwiek przedmiotem zawsze zada większe obrażenia niż gołe pięści. No, chyba że tłuczemy się na poduszki, bo jeden etap stawia nas przed grupą producentów gier uzbrojonych w puchate narzędzia zbrodni (żeby jednak nie było zbyt kolorowo, chwilę później wkracza oddział SWAT i urządza krwawą masakrę).
Wszystko jest bronią
Gdy tylko nadarza się okazja, łapię za klucz francuski, kij baseballowy lub metalowy pręt, a to tylko trzy ze stu (!) przykładów. Na planszach zawsze wala się kupa klamotów, nierzadko charakterystycznych dla odwiedzanego miejsca (przykładowo na placu budowy trafimy na poziomice, piły, wkrętarki, szlifierki kątowe, a to tylko wybrane zabawki). Dosłownie wszystko, co nie jest „przyspawane” do podłogi, może posłużyć za mniej lub bardziej skuteczną broń. Nie przywiązuję się do zebranych fantów, bo w kontakcie z zakutymi łbami gangusów szybko niszczeją, ale zużytą rzecz bezproblemowo zamieniam na kolejną.
Równie użyteczne są pudła, krzesła czy kosze na śmieci, które mogę podnieść i rzucić lub kopnąć w stronę przeciwnika, co go zrani lub ogłuszy, stwarzając okazję do zadania ciosu. Do tego dochodzą spluwy: od pistoletów na gwoździe czy gnatów z raptem kilkoma pestkami w magazynku, przez strzelby i snajperki, aż po znacznie efektywniejsze karabiny maszynowe. Celowanie przy izometrycznym rzucie kamery i tłoku panującym na placu boju nie zawsze działa idealnie, ale ostra amunicja to pewna szansa na szybkie posłanie kilku świrów do piachu.
Gdy Hotline Miami...
Ze względu na energetyczną ścieżkę dźwiękową autorstwa Noisecreama (jego kawałki mogliście usłyszeć też w My Friend Pedro), brutalne i krwawe sceny oraz wysoki próg wejścia gra może kojarzyć się z Hotline Miami, choć Midnight Fight Express nie jest aż tak bezkompromisowe i na normalnym poziomie trudności pozwala na popełnianie (niewielkich) błędów. Zdrowie powoli się regeneruje (przy czym pasek dzieli się na trzy części, a „hapeki” uzupełniają się tylko do ostatniego segmentu), śmierć zaś cofa mnie o kilkanaście sekund zamiast na początek etapu. Dla amatorów mocnych wrażeń przewidziane są dwa wyższe poziomy, na których mamy mniej zdrowia i brak wspomagaczy, a wróg atakuje z większą zawziętością. Ponadto dostajemy jeszcze wariant niestandardowy, gdzie wszystkie parametry (między innymi liczbę „hapeków”, regenerację zdrowia, poziom agresji i wskaźniki ataku przeciwników) ustalamy wedle własnych preferencji – jest wystarczająco elastycznie, by każdy mógł znaleźć coś dla siebie.
Nie znaczy to jednak, że gra przechodzi się sama. Trudność rośnie stopniowo, ale nieregularnie. Po ostrzejszej misji może trafić się dla odmiany łatwiejszy etap, choć oczywiście w dużej mierze zależy to od przyjętego stylu walki i wykorzystywanych technik. Bywało i na odwrót – fragmenty tak męcząco upierdliwe, że podchodziłem do nich po kilka(naście) razy. Szczególnie w sytuacjach, kiedy od śmierci dzielił mnie jeden błąd, na przykład wtedy, gdy atakowało mnie kilku chłopa jednocześnie, w tym typ z granatnikiem i dwóch ciężkozbrojnych wyposażonych w miniguny – mogłem powalić ich jedynie bronią wybuchową, a na dodatek księża zasypywali plac rakietami z kościelnej wieży (tak, w tym mieście absolutnie każdy chciał mnie zabić).
...spotyka Sifu
Generalnie im bardziej zapuszczałem się w miasto, tym liczniejsze grupy zakapiorów wybiegały mi na spotkanie, było wśród nich więcej trudniejszych do ubicia mięśniaków, gości chowających się za tarczami bądź takich uzbrojonych w broń palną. Całość wyważono na tyle sprawnie, że i ja z każdym kolejnym etapem czułem się autentycznie silniejszy. Po pierwsze dzięki wgryzaniu się w przemyślany i efektywny system walki, po drugie za sprawą świeżo zdobytych talentów. Po ukończeniu poziomu otrzymywałem punkt doświadczenia do wydania na drzewku umiejętności, dzięki czemu następny rozdział rozpoczynałem z nowo wyuczoną zdolnością.
W Midnight Fight Express od biedy da się grać na pałę, bazując na podstawowych atakach i ruchach (choć nie ukrywam, to duże wyzwanie), ale ucieka nam wtedy esencja, czyli zaskakująco głęboki system walki. Pnąc się wyżej i dalej, uczyłem się więcej: od prostych combosów po ciosy specjalne, kontry, chwyty, brutalne zrzuty i rozmaite finishery wykonywane w zależności od trzymanej broni czy mojego położenia. W zasadzie niemal ciągle dochodzą jakieś nowości – przykładowo po kilku rozdziałach dostałem przyboczną broń palną, która niejednokrotnie uratowała mi skórę w podbramkowej sytuacji (i którą mogłem na różne sposoby ulepszać), a będąc blisko finału, odkryłem, jakie możliwości niesie karabin z liną. I nieważne, jak głupio to brzmi, istotne, jak działa w praniu. Dobrze kombinujecie, mogłem się poczuć jak Scorpion z Mortal Kombat.
By przekonać się o postępach, wystarczyło w połowie kampanii wrócić do któregoś z wcześniejszych rozdziałów – postacią z rozwiniętymi talentami gromiłem początkowych zakapiorów z dziecinną łatwością. Warto zresztą cofać się do zaliczonych etapów także z innego powodu. Na kampanię składa się 40 poziomów, z czego na każdym spędzimy od kilku do kilkunastu minut, ale jednokrotne ukończenie scenariusza otwiera dostęp do kolejnych aktywności. Do plansz przypisano wyzwania – zarówno ogólne, właściwe wszystkim levelom (osiągnij najwyższą rangę, zbierz określoną liczbę złotych zębów), jak i indywidualne, związane z charakterem misji (tu pokonaj kilku zbirów za pomocą eksplozji i znajdź ukryte fanty, tam ukończ etap w 180 sekund i nie daj się ani razu zabić). Fani bicia rekordów mogą się też skusić na walkę o wysokie miejsca na tablicach wyników.
Grać, lać i nie pytać
Do tego dochodzą szerokie opcje personalizacji postaci – miłośnicy dziarania swoich awatarów, zmieniania koloru skóry czy poszczególnych elementów garderoby będą wniebowzięci, bo do każdej kategorii przygotowano dziesiątki wariantów. Oczywiście nie ma nic za darmo – na dostępną kosmetykę wydajemy zarobioną w kampanii mamonę. Wisienką na torcie jest plac zabaw, gdzie mogę sprawdzić się w walce z bardzo żywotnymi manekinami bądź wybranymi przeze mnie przeciwnikami, ustaliwszy przed bitką takie parametry starcia jak chociażby typy pojawiającej się broni.
Nie ma wątpliwości, że Midnight Fight Express dostarcza atrakcji w nadmiarze. Może zabrzmi to głupio, ale odniosłem wrażenie, że gra stara się być momentami aż zbyt „bogata”. Na przykład w warstwie narracyjnej – tak przekombinowanej, bełkotliwej i serwującej przy okazji tyle czerstwych dialogów, że po kilkunastu pierwszych etapach przestałem ją śledzić, co w grach zdarza mi się nader rzadko (dziękować niebiosom za opcję pomijania tego wszystkiego przy ponownym rozgrywaniu poziomów). Podobnie z przeciwnikami – fajnie, że dzielą się na niemal 70 rodzajów, ale w większości przypadków różni ich wygląd, strój i nazwa, a nie zachowanie.
To jednak czepianie się dla zasady. Owszem, po kilku godzinach nieustannego obijania facjat byłem grą zmęczony (więc warto robić sobie przerwy, by ochłonąć), a niektóre fragmenty wydały mi się wręcz złośliwie trudne (czy wspomniałem, że warto robić sobie przerwy, by ochłonąć?). Spory może wywoływać również grafika pozbawiona realistycznej kreski i przywodząca na myśl film animowany. Zaręczam jednak, że w akcji, gdy podziwiamy ataki i płynne przejścia między kolejnymi sekwencjami ciosów, wygląda to znacznie, znacznie lepiej niż na screenach. Polecam przekonać się na własnej skórze, szczególnie jeśli cenisz akcyjniaki stawiające gołe pięści ponad broń palną.
W Midnight Fight Express graliśmy na PC.
Ocena
Ocena
Coś, co wydawało się skromnym indyczkiem, okazało się napakowanym indorem, obok którego nie sposób przejść obojętnie, jeśli lubi się wyzwania i walkę wręcz z przeważającymi siłami wroga. Midnight Fight Express to kapitalna, choć wymagająca produkcja.
Plusy
- solidnie rozbudowany i dobrze animowany system walki wręcz
- dosłownie wszystko może być bronią
- przyjemnie wymagająca
- energetyczna ścieżka dźwiękowa
- masa zawartości, misji, wyzwań i opcji kosmetycznych do odblokowania
Minusy
- fabuła jest ciężkostrawna i bombarduje nas masą zbędnych dialogów
- nie obraziłbym się na bardziej realistyczną grafikę
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.