Najbardziej wciągająca gra 2022 roku? Jest mocny kandydat
Vampire Survivors właśnie wyszło z wczesnego dostępu. Cechuje się pikselowatą i dość toporną grafiką, symbolicznymi animacjami, taką sobie muzyką. Bieda totalna w opcjach. Kosztuje niecałe 20 zł, więc oczywistym jest, że za takie pieniądze za wiele raczej nie powinno się od niego oczekiwać. Aha. Na Steamie ma – gdy piszę te słowa – jakieś 123 000 (!) recenzji. Z czego 98% pozytywnych.
Muszę jednak powiedzieć, że moje wrażenia z rozgrywki na samym początku były niezbyt pozytywne. Dlaczego?
…WTF?!
Dezorientacja. Tak jednym słowem mogę oddać swe pierwsze odczucia. Stoję i nawet nie wiem, jakimi klawiszami mam się poruszać. Otacza mnie pixelartowa grafika 2D tak z grubsza z okolic 1995 roku. Widzę hordę, a raczej hordy wrogów nacierających ze wszystkich stron. W lekkiej panice naciskam kolejne klawisze. Okej, WSAD-em się steruje, ale czym się strzela, czym się strzela, na miłość boską!? Czymś na pewno, bo od czasu do czasu moja postać wyrzuca z siebie pociski. Jaki to klawisz?! Zaraz… Ona to robi, nawet jak wduszam tylko WSAD. Hm, chwila. Nic nie wciskam… Bohater strzela nadal. Takie buty! Znaczy się mam tylko poruszać się po planszy? W sumie ma to sens, bo przeciwników jest wielu, ponadto nadciągają z każdej strony, więc faktycznie tylko ucieczka może mnie ocalić.
Uciekam więc. Postać strzela. Po trafionych niemilcach, dzbanach jakowychś oraz pochodniach (czy może kagankach?) zostają różne „cosie” i chmurki. Zbieram wszystko jak leci, patrząc, jaki efekt to daje. To coś – wygląda jak pieczony kurczak – regeneruje pasek energii, to oczywiste. Ale co robią tamte niebieskie kulki? Albo złoto? …O, wyświetla się okno z możliwościami upgrade’u – stało się tak, gdy wykańczaniem wrogów napełniłem niebieski pasek na górze ekranu. Ulepszenie broni i parametrów? Miłe. Klikam. Uciekam dalej. O, jakiś większy skurczybyk po ubiciu zostawia skrzynię z monetami i losowym itemkiem. Bierę!
Uciekam. Uciekam. Uciekam. Coraz więcej wrogów, coraz liczniejsze tłumy, zagrożenie coraz bliżej… Miotam się jak szalony, ale to daremne. Aaaa… zginąłem! O, mogę się wskrzesić dzięki pewnemu ulepszeniu… Szkoda, że tylko raz, i to z 50% zdrowia. Patrzę na zegar na ekranie. Minęło 11 minut. A mi wydawało się, że wieczność. Uciekam. Przeciwników ciągle przybywa. W bodaj 18. minucie wylewają się swą masą z wszystkich stron. Game over. Restart. Stoję na tej samej planszy, wyzerowany czasomierz zaczyna odliczać sekundy, niemilcy ruszają prosto na mnie…
Daj jej szansę, do cholery!
Tak, Vampire Survivors od razu rzuca nas na głęboką wodę. Niczego nie mówi, niczego nie podpowiada, w menu nawet nie zobaczysz obłożenia klawiszy (zmienić też się ich nie da – zdecydowanie lepiej grać padem), więc nie wiesz, że np. istnieje możliwość wyświetlenia sobie mapy z zaznaczonymi miejscami, w których znajdziesz coś ciekawego. W efekcie gracz zirytowany nieznajomością mechanizmów i zasad może się od Vampire Survivors odbić. Sądząc po tym, że na Steamie ogromna większość z (nielicznych) negatywnych ocen to opinie ludzi, którzy bawili się godzinę lub mniej, właśnie ta pierwsza godzina jest tu kluczowa. Jeśli poświęcisz grze te ok. 60 minut, odwdzięczy ci się. A konkretniej ukradnie ci wiele kolejnych godzin życia. Uprzedzam lojalnie: to cholerny złodziej czasu! Cholerny, niesamowicie grywalny złodziej czasu.
A co to właściwie jest? Cóż, roguelite z wszystkimi „dobrodziejstwami” gatunku (permadeath, hardkorowy poziom trudności itd.) oraz taki troszkę zdekonstruowany bullet hell shooter, bo tutaj to my jesteśmy źródłem owego „piekła”. To nie w naszą stronę lecą pociski – to my nimi miotamy! Lecz ku nam nieustannie suną gromady, hordy, fale, tłumy, roje przeróżnych odmian wrogów. Są ich na planszy w jednej chwili setki. Wszędzie. Jedyne, co możemy zrobić, to starać się omijać przeciwników i ich eliminować, zbierać znajdźki i przetrwać jak najdłużej – a konkretniej 30 minut – na tej cholernej arenie. (Oczywiście nie ma mowy o żadnych sejwach w tym czasie). Potem zaś przejść na kolejną, i kolejną, i kolejną (niekiedy też trafiają się 15-minutowe plansze bonusowe). I nawet się nie zorientujecie, gdy zegar pokaże 1:50 w nocy, choć przecież usiedliście do gry koło 18:00, żeby „sprawdzić, co to w sumie jest”. Coś na ten temat wiem.
Jak ogr i cebula
Vampire Survivors wydaje się proste, by nie rzec trywialne. Ot, taka tam casualowa napierdzielanka. Ale tak naprawdę jest jak ogr i cebula – ma warstwy. Im dłużej grasz, tym więcej dostrzegasz, np. że oferuje kilka naprawdę ciekawie pomyślanych mechanizmów rozgrywki i przy okazji całkiem bogatą możliwość rozwoju prowadzonych postaci. Te z kolei zdobywają kolejne poziomy doświadczenia, modyfikujemy moc ich broni, prędkość ruchu, szczęście, regenerację zdrowia, odporność na ataki itd. Jest tu naprawdę sporo kombinowania i dostosowywania cech bohatera tak, by pasował do naszych gustów, szczególnie że można anulować wcześniejsze upgrade’y i inaczej rozdysponować zdobyte złoto. (Zachęcam do eksperymentów!)
A postaci do wyboru będzie dużo, choć nie od razu. W miarę naszych postępów dochodzą kolejne – jedne dostaje się poniekąd z urzędu, inne odblokowuje, np. ulepszając określoną broń do wyznaczonego poziomu albo zaliczając osiągnięcia w stylu „zbierz 5000 sztuk złota w jednej misji” czy „zabij w sumie 100 000 wrogów”. (Tak, STO TYSIĘCY…)
Kombinuj i ewoluuj!
Do tego okazuje się, że każda postać to nieco inny styl gry, bo posiadana przez nią bazowa broń i zdolności narzucają nam odmienną taktykę. Bo też praktycznie każda sztuka oręża działa trochę inaczej: jedna wytwarza ciągłą, ale niedużą strefę rażenia wokół gracza, druga orbituje wokół niego po szerokim promieniu, niszcząc wszystko, w co trafi, kolejna wystrzeliwuje odbijające się pociski itd. Posiadaną broń i przedmioty też można upgrade’ować (do ośmiu poziomów), a także łączyć ze sobą niektóre z nich, by uzyskać nowe, potężniejsze wyposażenie (np. Magiczna Różdżka LV8 + Pusta Księga = Święta Różdżka). Po jakimś czasie pojawiają się również aż 22 dodatkowe modyfikatory (tzw. arkana), które odblokowujemy na rozmaite sposoby, np. osiągając 50. poziom niektórymi postaciami. Owe arkana dublują tempo leczenia zdrowia, dodają konkretnym rodzajom broni dodatkowe możliwości czy podbijają nasze parametry po wskrzeszeniu.
W efekcie w Vampire Survivors aż chce się grać, bo każda sesja wygląda inaczej, a my ciągle odkrywamy kolejne sekrety i możliwości – wymieniłem tutaj tylko ich część. Jednocześnie produkcja nie przytłacza masą rzeczy, które musimy wiedzieć, by sobie poradzić. Po kwadransie, dwóch już będziecie wszystko ogarniać. Urok VS leży bowiem w prostocie zasad, intensywności doznań i odkrywaniu tajemnic gry. Ta radocha, gdy unicestwiasz setki wrogów naraz… (A da się!)
Poszukamy dziury w całym?
Oczywiście jest do czego się przyczepić. A to do dość mizernej i niespójnej stylistycznie grafiki kolejnych etapów. Albo wyjątkowo nijakiej muzyki tudzież totalnej biedy w opcjach (właściwie nie można ustawić niczego – nawet obłożenia klawiatury się nie zmieni, gra nie obsługuje monitorów ultrapanoramicznych itd.). Znalazłoby się jeszcze to i owo do wytknięcia (np. zupełnie nieistotna fabuła), ale chrzanić to! Prawda jest taka, że grywalność kompensuje wszystkie usterki i niedoróbki Vampire Survivora. Jestem zachwycony i narzekam tylko dla zasady. Zatem – polecam! I ostrzegam: do tej gry nie da się „usiąść na chwilkę”.
Ocena
Ocena
Ta dziwna mieszanka roguelite’a i „odwróconego” bullet hell shootera albo was szybko zniechęci, albo – jeśli dacie jej szansę – zachwyci i wciągnie intensywnością rozgrywki oraz całkiem złożonymi mechanizmami, które będziecie stopniowo poznawać. Vampire Survivors możecie pokochać lub znienawidzić, innej opcji nie ma.
Plusy
- wręcz piekielna grywalność!
- wcale nie jest tak prosta, na jaką wygląda
- pójdzie nawet na ziemniaku
Minusy
- za piękna to ona nie jest
- totalna bieda w opcjach konfiguracji gry
- na początku może zniechęcić
- wytrwać 30 minut na arenie nie jest łatwo
- absolutnie nieistotna fabuła
Czytaj dalej
Byt teoretycznie wirtualny. Fan whisky (acz od lat więcej kupuje, niż konsumuje), maniak kotów, psychofan Mass Effecta, miłośnik dobrego jedzenia, fotograf amator z ambicjami. Lubi stare, klasyczne s.f., nie cierpi ludzkiej głupoty i hipokryzji, uwielbia sarkazm i „suchary”. Fan astronomii, a szczególnie ośmiu gwiazd.