70
23.11.2011, 07:40Lektura na 7 minut

Need for Speed: The Run - recenzja

Budzisz się z obitą facjatą w samochodzie lądującym właśnie w zgniatarce, z rękami przyklejonymi taśmą do kierownicy. Masz ledwo kilka sekund, by się uwolnić. Szybciej, szybciej! Udało się! Jeszcze tylko uciec ze złomowiska i... Co dalej w nowym odcinku serii Need for Speed? The Run recenzuje Allor. Recenzja CD-Action!


CD-Action

Need for Speed: The Run
Wersja testowana: PC, PS3
Wersja językowa: polska (napisy)

Tak zaczyna się The Run, najnowsza, osiemnasta już odsłona Need for Speeda. Dla przypomnienia – samochodówka. Tyle że z fabułą i przerywnikami, w trakcie których uciekasz przed policją i psami, skaczesz po dachach budynków, wydostajesz się z samochodu leżącego na torach kolejowych. Trochę to dziwne i na początku nawet irytujące, choć na szczęście jeżdżenia jest tu znacznie więcej niż interaktywnych sekwencji z Jackiem (w którego wciela się gracz) w roli głównej. Ale i te są całkiem nieźle wyreżyserowane i „nakręcone”, mają też na tyle dużo checkpointów, że jeśli coś nam nie wyjdzie, cofamy się zaledwie o kilka, kilkanaście sekund.

Byłoby jednak miło, gdyby dało się je całkiem pominąć. Nie każdy ma ochotę na QTE w produkcji, w której najważniejsze są samochody. Tym niemniej nawet najbardziej niecierpliwi spokojnie dotrą do swojego pierwszego pojazdu, a sekundę później ruszą z piskiem opon krętymi, szutrowymi uliczkami złomowiska ku wolności. A w każdym razie na spotkanie z bardzo ładną dziewczyną, która zdecydowała się pomóc Jackowi rozwiązać problemy.

Niewyparzony marzyciel
Bo wiecie – jest świetnym kierowcą, ale że trochę brak mu ogłady, popadł w tarapaty, które doprowadziły do niezbyt przyjemnej sytuacji na złomowisku. Tyle przynajmniej dowiadujemy się ze wstępu. Problem z buntowniczą naturą bohatera jest jednak taki, że ma się ona nijak do jego zachowania w trakcie gry. Zdarza mu się choćby zacząć misję od wpatrywania się w dal, wjechania przez gapiostwo w tyłek innego samochodu czy wypadnięcia z trasy, bo ktoś go stuknął. Niby nadrabia tę kluchowatość bezpardonowym rozprawianiem się z policjantami, ale i tak trochę to słabe.

Podobnie zresztą jak cały wielki wyścig przez USA, z San Francisco do Nowego Jorku. Sam pomysł jest bardzo fajny. Kraj to strasznie rozległy, różnorodny, można więc upchnąć w tych ramach zarówno odcinki pośród drapaczy chmur, jak i na przedmieściach z parterowymi domkami i magazynami, na drogach polnych, lokalnych i wielopasmowych autostradach, na ośnieżonych górskich przełęczach i w pustynnych wąwozach. Co zresztą udało się osiągnąć. Etapy są zróżnicowane, a do tego – dzięki użyciu silnika Frostbite 2 (tego samego, z którego korzysta Battlefield 3) – bardzo ładne. Niektóre z nich potrafią nawet doprowadzić do lekkiego opadu szczęki, jak choćby jesienny The State Forest. Zdarzają się niestety także fragmenty gorsze, jakby komuś zabrakło czasu, by to wszystko dopieścić.

Niedopieszczony wizjoner
Mimo to wygląd to najlepsza strona The Run. Gdyby tylko reszta trzymała równie wysoki poziom... A tak niestety nie jest, o czym można się przekonać już od pierwszych minut. Uciekamy ze zgniatarki, wsiadamy do samochodu, ruszamy z piskiem opon i... Chwila, dlaczego z piskiem opon, skoro to ziemna droga wśród wraków? To jednak szczegół, którego wiele osób nie zauważy, zresztą poza złomowiskiem problem złego doboru efektów dźwiękowych nie występuje. W przeciwieństwie do badziewnie brzmiącego silnika, który słyszymy przez całą rozgrywkę.

Niezależnie od tego, czym się akurat poruszamy, setek koni drzemiących pod maską nijak nie czuć, nawet jeśli to akurat 700-konny Mustang albo niewiele słabsze, ale kręcone do ośmiu tysięcy Lambo. Tak płaskich efektów dźwiękowych dawno nie było w żadnej samochodówce. Już moje prywatne wozidło brzmi lepiej, mimo iż ledwo osiąga 100 koni... The Run jest przecież zręcznościówką, w której najważniejsze są emocje, a mimo to przegrywa z tytułami nastawionymi na realizm, np. Forzą czy Gran Turismo, w tak prostej rzeczy, jak brzmienie silników.

Gdzie te emocje?
Chciałoby się napisać, że drobne niedociąg­nięcia nie mają znaczenia, bo reszta rządzi. Jest przecież dziesięć dużych etapów, średnio po 5 tras w każdym, a to w sumie ponad 300 kilometrów dróg i bezdroży, trzy razy więcej niż w Hot Pursuit. Do tego ponad 130 samochodów, podzielonych na sześć poziomów i trzy klasy (sportowa, muscle i egzotyczna), z takimi perełkami, jak Aston Martin One-77, Bugatti Veyron Super Sport, Pagani Huayra, Porsche Carrera 918 czy Lexus LF-A, a także nieśmiertelne Golfy GTI czy pierwsze BMW M3... Jest czym jeździć. Do tego twórcy zapowiadali, że model jazdy ma się plasować gdzieś pomiędzy Hot PursuitProStreet, a do pokonania jest przecież aż 200 innych zawodników. Wystarczy tylko z wyczuciem wymieszać ingrediencje, prawda?

W przypadku The Run tak dobrze nie jest, bo niektóre składniki, choć na pierwszy rzut oka wymiatają, szybko okazują się co najwyżej średnie. Największym problemem jest to, co najważniejsze, czyli przyjemność z jazdy. Nie wiem, ile wysiłku w to włożono, ale studiu Black Box udało się stworzyć model, w którym jadąc 200 na godzinę... można przysnąć z nudów. Mimo używania nitro i chowania się w cieniu aerodynamicznym. Przy prędkościomierzu wyskalowanym w milach! Sytuację poprawia nieco widok z zewnątrz, ale tylko pod warunkiem, że jedziemy niezbyt szybko po krętych drogach. Jeśli jednak będziemy jechać za wolno, przeszkadzać nam będzie ADHD, na które cierpi kamera. To sprawia, że właściwie do wyboru mamy albo nieco nudnawy widok z maski lub zderzaka, albo wkurzająco dynamiczne/w miarę sensowne/nudne (skreślić dwa zależnie od prędkości) TPP.

Gwiazdy i gwiazdeczki
Średni model jazdy (a raczej pływania, tyle w nim realizmu...) to niejedyna wada najnowszego Need for Speeda. Ot, choćby taka rzecz jak kontakty z prowadzącą nas dziewczyną. Najpierw ma całkiem spory filmik, potem daje nam tablet (swoją drogą – jakiś przedpotopowy, w każdym razie sądząc po rozmiarach) i udziela rad na początku kilku etapów. Nie są odkrywcze, bo sprowadzają się do tego, że iluś gości trzeba wyprzedzić lub nadrobić czas, ale skoro już dziewczę chce być pomocne... Tak na marginesie – liczbę konkurentów w każdym etapie mamy ustaloną z góry, podobnie jak czas, nie ma więc możliwości, by zrobić coś na zapas. Potem jednak amba fatima i dziewczyny ni ma. Nie licząc drobnych epizodów, jej głos i wizerunek wracają na nieco dłużej dopiero pod sam koniec.

Podobnie wygląda sprawa z innymi celebrytami (bo nasza prowadząca ma też swój pierwowzór w rzeczywistym świecie i wygląda, poza przesadzonymi airbagami, równie fajnie), którzy pojawiają się w rolach minibossów. Jak choćby dwie modelki znane z reklam – widzimy je w krótkim filmiku, wsiadamy do samochodu, po kilkunastu sekundach zostawiamy je w tyle i to wszystko. Więcej ich nie ma, a i sama walka nie jest ani trochę bardziej emocjonująca niż w przypadku bezimiennych przeciwników.

Lawiny, guny i śmigłowce
Sprawa wygląda inaczej tylko w rundach „specjalnych”, w których zamiast walczyć z AI, zmagamy się przede wszystkim ze skryptami. Koronnym przykładem jest etap z lawiną. Teoretycznie trzeba w nim wygrać z jednym kierowcą, a w praktyce dojechać do mety, bo resztę załatwia skrypt (tzn. jeśli akurat jesteśmy drudzy, robi prowadzącemu filmową krzywdę i po problemie).

Inne oskryptowane wyścigi wcale nie są lepsze. Uciekanie przed strzelającym do nas (i innych użytkowników dróg) helikopterem, omijanie płonących beczek – niby powinno to budzić spore emocje, a jest przeciwnie. Zwłaszcza gdy odkryjemy, że najlepszym sposobem wcale nie jest szybkie dotarcie do mety (przy pełnej prędkości brakuje czasu na reakcję), a strzały czy to z innych samochodów, czy z helikoptera to tylko strachy na lachy, bo zanim nam coś zrobią, będziemy mogli wjechać w jakieś bezpieczne miejsce.

Co z wyzwaniami i multi?
Ukończenie singla – jak poinformowała mnie sama gra – zajęło mi niecałe 2,5 godziny. Do tego trzeba doliczyć czas tracony w menu i na wczytywanie etapów, co trwało przynajmniej drugie tyle. Wynik nie jest więc imponujący, choć zostają jeszcze Wyzwania i możliwość bicia czasów znajomych z Autologu (działa on zresztą także w kampanii). Niby fajnie, tym bardziej że także w trakcie jazdy jesteśmy informowani, jak nam idzie. Tyle tylko, że poza osiąganiem dobrego czasu trzeba jeszcze zająć pierwsze miejsce, a to – dzięki „genialnemu” AI – potrafi być szalenie frustrujące. Niby normalny multi nie ma tej wady, ale jeśli macie ochotę na sieciowego, zręcznościowego Need for Speeda, Hot Pursuit będzie dużo lepszy – choćby dlatego, że ma znacznie bardziej emocjonujący model jazdy.

The Run 2 będzie lepszy...
Najnowszy tytuł Black Box mógłby być naprawdę dobry. Wystarczyłoby dać sensowny model jazdy i dopracować kilka szczegółów, by była to gra co najmniej o 2 punkty lepsza. Obecnie wygląda jednak, jakby w którymś momencie zabrakło już czasu. A choć z istniejących kawałków dało się złożyć produkcję, która sprawia wrażenie skończonej (czego nie można było powiedzieć o NfS: Undercover tego samego studia), całość jest co najwyżej poprawna. Od tak znanej serii oczekuje się znacznie więcej, a The Run jest równie interesujący, jak jego główny bohater – ot, ciepła klucha z paroma lepszymi momentami.

Szkoda, bo z tych samych składników można było wyciągnąć znacznie, znacznie więcej. W końcówce pada jednak sugestia, że przed Jackiem następny wyścig, pozostaje więc trzymać kciuki, żeby „dwójka” była bardziej udana. Obecnie jednak zarówno Hot Pursuit, jak i Shift wypadają o niebo lepiej.

Ocena: 6+

----

Plusy:

  • dużo ładnych tras
  • do tego mocno
  • zróżnicowanych
  • Autolog
  • nowe pomysły...
  • Minusy:

  • ...które nie zostały wykorzystane
  • beznadziejny model „pływania”
  • irytujące gumowe AI
  • mało soczyste dźwięki 

  • Redaktor
    CD-Action
    Wpisów1156

    Obserwujących0

    Dyskusja

    • Dodaj komentarz
    • Najlepsze
    • Najnowsze
    • Najstarsze