Nobody Wants to Die – recenzja. Cyberpunkowy „symulator chodzenia”, który tylko narobi wam smaku
„Wolę przesłuchiwać sztywnych, ich zwłoki powiedzą mi więcej niż ich kłamstwa” – nie stwierdził nigdy żaden sędzia śledczy. Niewykluczone jednak, że w przyszłości będzie to wśród prawników bardzo popularna opinia.
Od wydarzeń przedstawionych w Nobody Wants to Die dzielą nas jeszcze całe wieki, ale i tak możemy zauważyć dość znaczące podobieństwa między grą a obecną rzeczywistością. Choćby w tym, że już w 2024 roku żyjemy w epoce abonamentów. Jedne wywołują grymas na naszej twarzy (opłata audiowizualna za odbiornik w samochodzie czy raty kolejnych polis ubezpieczeniowych np. na dom), drugie zaś generują przyjemniejsze skojarzenia (wszystkie te Game Passy, Netfliksy, Disneye czy Spotify). Nawet auta się dziś coraz rzadziej kupuje, częściej zaś wypożycza, leasinguje, a po dwóch-trzech latach bierze nowe. Szpanując przed sąsiadami, niekoniecznie zaś powiększając własny majątek. Piszę o tym wszystkim dlatego, że recenzowana tu gra zastanawia się, co by było, gdyby człowiek zaczął abonować nawet własne ciało.
Zdrów jak ryba
Do pewnego etapu jest gratis, ale po przekroczeniu wieku darmowej subskrypcji każdy miesiąc korzystania z danej powłoki wymaga uiszczania podatku. Nie płacicie? Wkrótce skończycie w banku dusz. Znajdujące się tam jaźnie nic niby nie czują, ale wiadomo, fajniej biegać sobie klasycznie po świecie na dwóch nogach. Cóż jednak zrobić, gdy nie stać nas na ciało albo nikt nas nie potrzebuje, bo nie dysponujemy żadnymi ponadprzeciętnymi zdolnościami. Inna sprawa, że kiedy macie pieniądze, a waszą powłokę zniszczy ołów czy ciężkie choroby, zawsze możecie kupić sobie jakąś wolną. Tym lepszą, im większy stan posiadania. Te tańsze zwykle nie są pozbawione defektów, trzeba więc np. spisać sobie na lodówce listę alergenów.
Zapłacicie więcej? Staniecie się zdrowsi, przystojniejsi i piękniejsi. Z pewnością nie zabije was gluten. No i przede wszystkim nie będziecie musieli łykać aż tylu pigułek pozwalających walczyć ze skutkami desynchronizacji. Nieśmiertelność niemal w pełnej krasie, bo przecież zawsze można dokupić nową powłokę. O ile tylko ktoś nie uszkodzi nam przechowującego jaźń wynalazku zwanego ichorytem. By nie zagłębiać się w szczegóły, powiedzmy, że to rodzaj duszy – tylko takiej namacalnej, nieulatującej do Jezusa czy innego boga w chwili śmierci ciała.
To już się dzieje?
Wymyślona przez twórców Nobody Wants to Die wizja przeżartego krwiożerczym kapitalizmem Nowego Jorku z pierwszej połowy XXIV wieku to zdecydowanie najmocniejszy punkt całego programu. To uniwersum naprawdę świetnie wykreowane i poniekąd stanowiące doskonałe odbicie problemów współczesnej Ameryki. Nawet owego bycia pięknym i zdrowym, bo i otyłość części społeczeństwa nie wynika przecież wyłącznie z obżarstwa, ale także z dużo niższych cen przetworzonej, kalorycznej żywności.
Czuć w tym wszystkim ducha BioShocka za sprawą wielu odwołań do art déco czy wizji rodem ze „Śnieżycy” Neala Stephensona. Nawet jeśli w paru momentach sami developerzy próbują odebrać swojej pracy nieco powagi, bo oczywiście wzorowana na konstytucji Deklaracja Nieśmiertelności USA została podpisana w 2137 roku… Dlaczego akurat wtedy? Nie wiem, choć się domyślam.
Do ciupy na dożywocie
No dobrze, wracając jednak do wspomnianego już we wstępie przesłuchiwania sztywnych, również w uniwersum Nobody Wants to Die ktoś sobie czasem definitywnie umrze. Na przykład wtedy, gdy w mieście, które nigdy nie śpi, pojawi się seryjny morderca, a ofiary jego ataków wiążą się w pewien sposób z ostatnimi wydarzeniami w polityce. Dyskutuje się bowiem znów o zwiększeniu podatków za korzystanie z ciał, zaostrzenie limitu wieku dla darmowej subskrypcji, a możni tego świata nie do końca legalnymi metodami starają się nadać sobie jeszcze większą władzę nad życiem i śmiercią.
Gracz wciela się w detektywa Jamesa Karrę, który – tak się składa – również dorobił się niedawno nowej, dość średniej jakości powłoki cielesnej. Status jego policyjnej odznaki i powrotu do służby jest cokolwiek zagmatwany. W słuchawce towarzyszy mu natomiast głos tajemniczej początkowo funkcjonariuszki Sary. Choć duet nie zawsze się ze sobą zgadza, koniec końców nie cofnie się przed niczym, byle tylko prawda zatryumfowała. Na wszystko nakłada się jeszcze motyw życia prywatnego i byłej żony Jamesa, trapiąca go choroba alkoholowa i wreszcie to, dlaczego rzeczywiście zaczynamy zabawę w nowym ciele.
Strzelając do muchy z armaty
Poznając w pierwszych godzinach opisane powyżej założenia fabularne, byłem pod niemałym wrażeniem. Ależ to ciekawie pomyślane! Jaki tu tkwi potencjał na grę, która może pod względem historii konkurować nawet z Cyberpunkiem 2077. Po dobrnięciu do napisów końcowych muszę jednak stwierdzić, że Nobody Wants to Die pada ostatecznie ofiarą własnej ambicji. Koncepcja wydaje się kapitalna, ale czteroipółgodzinny „symulator spacerowicza” po prostu nie wystarcza, by opowiedzieć wszystko w taki sposób, w jaki powinno zostać opowiedziane. Zwłaszcza bez skrótów i ściskania na siłę ostatnich sekwencji, byle tylko jakkolwiek spiąć ze sobą wątki. Ostatecznie jednak końcówka pozostawia nas z poczuciem ogromnego niedosytu.
Choć złożoność realiów może sugerować co innego, ekipa stojąca za Nobody Wants to Die od początku chciała stworzyć przede wszystkim wizytówkę możliwości technologicznych Unreal Engine’u 5. I przyznać trzeba, że jest to gra imponująca wizualnie, nawet jeżeli przez większość czasu zamyka się nas w ciasnych pomieszczeniach i prowadzi jak po sznurku. Modele postaci czy jakość efektów robią tak duże wrażenie, że można wybaczyć lekkie spadki wydajności, zwłaszcza że formuła zabawy nie wymaga od nas żadnej zręczności i wyklucza zgon. Jeżeli patrzymy na całość jak na demo technologiczne, trzeba się Polakom z Critical Hit Games pokłonić.
Za mało
Wrażenie obcowania bardziej z wizytówką możliwości silnika niż grą wzmacniane jest też niestety przez gameplay. Zabawa bazuje głównie na prowadzeniu śledztw, przy czym w większości polega to na podchodzeniu do określonych z góry punktów interakcji, wduszaniu przycisków i odsłuchiwaniu, co ma nam do powiedzenia głos Sary w słuchawce. Czasem wyjmiemy też lampę UV czy X-Raya, pozwalające nam odkryć niewidoczne gołym okiem ślady krwi czy pójść tropem biegnących w ścianie kabli. Problem z oboma gadżetami polega jednak na tym, że nawet w kwestii ich użycia nie spuszcza się gracza ze smyczy choć na chwilę. Nobody Wants to Die od początku do końca mówi nam, kiedy skorzystać z jednego lub drugiego narzędzia, a kiedy sięgnąć po rekonstruktor.
Owa zabawka, stanowiąca główne narzędzie rozwiązywania zagadek kryminalnych, wydaje się z pozoru bardzo ciekawa, ale rozczarowuje za sprawą tego, jak niewiele swobody nam daje. Znajdowanie kolejnych śladów skutkuje ostatecznie tym, że możemy odtworzyć coraz to dłuższe fragmenty zdarzenia. Cofając czas, widzimy np. miejsce zbrodni chwilę przed wystrzałem i natykamy się na niewidziane wcześniej tropy. W teorii brzmi to świetnie, w praktyce ważne punkty wydarzenia są oznaczone na osi czasu złotym kolorem. W efekcie również rekonstruktorem posługujemy się bezmyślnie, przewijając scenę od razu na przyspieszeniu i odhaczając po kolei wszystkie punkty interakcji. Nudne, sztampowe, nieangażujące. Gra okazałaby się znacznie lepsza, gdyby choć parę razy pozwolono nam się tu pomęczyć, pomyśleć czy zgubić. I wcale nie trzeba by było wiele w niej zmieniać.
Początkowo rozważałem zamknięcie tego tekstu oceną o pół oczka niższą, ale później zrozumiałem, że moje rozczarowanie wynika raczej z tego, jak dobrze zapowiadała się ta przygoda w pierwszych godzinach. I byłoby to poniekąd karanie developerów za pomysłowość i spore ambicje, które po prostu przerastają obraną formułę. Nie zapominajmy jednak, że całość wyceniono na skromne 100 zł, a nawet przy nieco rozczarowującym scenariuszu realia Nowego Jorku z XXIV wieku warte są poznania. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś do tego świata powrócimy.
W Nobody Wants to Die graliśmy na PC.
Ocena
Ocena
Scenarzyści stworzyli kapitalne uniwersum i mieli dobry pomysł na fabułę, ale ostatecznie całość to bardziej wizytówka technologii niż porządna gra. Choć bawiłem się bardzo dobrze, formuła rozgrywki i krótki czas zabawy stanowią spore wady Nobody Wants to Die.
Plusy
- ciekawe, przemyślane uniwersum
- świetnie napisane dialogi
- imponująca grafika
Minusy
- za dużo wątków, a za mało miejsca na ich rozwinięcie
- przesadna liniowość
Czytaj dalej
Gracz, redaktor, inżynier i podróżnik w jednym. Lubię gry, które po prostu sprawiają przyjemność i nie silą się na udowadnianie, że są sztuką.