Recenzja Call of Duty: Vanguard. Naiwna kampania, świetny multiplayer

Nieżyjący już od ponad 11 lat rosyjski polityk Wiktor Czernomyrdin poza tym, że w latach 90. był premierem Rosji, zapisał się na kartach historii pięknym bon motem. Twórcy Vanguarda powinni sobie jego słowa wydrukować na papierze fine art, a następnie oprawione powiesić gdzieś w biurze. „Chcieliśmy jak najlepiej, a wyszło jak zawsze” – to wspaniałe motto jak ulał bowiem pasuje do całej gry.
Pięcioro wspaniałych
Ktoś sobie wymyślił, że pod koniec wojny wyśle do Niemiec oddział komandosów na tajną misję. W skład zespołu wejdą przedstawiciele aliantów – Brytyjczycy, Amerykanin, Australijczyk i Rosjanka. Pomysł tak naprawdę nie jest głupi: mamy tu bowiem zróżnicowanych bohaterów, każdy z nich zaś cechuje się innymi talentami. Smykałka do wspinaczki czy posługiwania się materiałami wybuchowymi, umiejętność dowodzenia, wyczuwania wrogów na polu bitwy – to przecież przepis na ciekawą rozgrywkę. Cały jednak problem w tym, że nie udało się tych indywidualności ubrać w szaty, które przypominałyby coś wytworniejszego od wyświechtanego szynela na grzbiecie radzieckiego sołdata.

Kampania jest naiwna. Miejscami wręcz głupia. Wyobraźcie sobie, że jedziecie pociągiem do serca Niemiec na tajną misję. Po drodze strzelacie, skaczecie między wagonami. Wyrzynacie kompanię piechoty, nie licząc nawet pojazdów mniej lub bardziej opancerzonych. Dojeżdżacie na miejsce i tam okazuje się, że… nikt poza dowódcą nie wie, co jest celem misji. Chwalebne podejście, przyznacie – jak oficer zginie, Niemcy na pewno się nie dowiedzą, po co ta cała wycieczka.
Albo Polina – nasza snajperka z frontu wschodniego. To jej właśnie przyjdzie wykazywać się sprytem i zdolnościami wspinaczki. A żeby gracza z tym oswoić, twórcy wyślą go do punktu zbornego radzieckiej armii… po dachach. No bo przecież wiadomo, że w Stalingradzie nie ma ulic. A nawet jeśli już są, to nie można nimi przejść, bo zepsuło się auto. Serio. Ależ to jest durne!

Żeby nie było, że tylko narzekam: kampania jest zróżnicowana. Zobaczycie Normandię nocą, kawałek Azji, Afrykę. Nie zabraknie Stalingradu i finału na lotnisku w Niemczech. Twórcy zrobili dużo, żebyśmy się nie nudzili, i fakt ten trzeba docenić. Jest też parę lepszych scen – co ciekawe, należy do nich zaliczyć całą w zasadzie Azję i wątek 93. dywizji piechoty, będący ciekawym przykładem marginalizowania czarnoskórych Buffalo Soldiers w wojskach aliantów. Bez obaw jednak – zrobiono to świetnie. Ani na siłę, ani bezczelnie. Po prostu smutna, opowiedziana trochę między wierszami rzeczywistość tamtych czasów.
Kampania fabularna jest zróżnicowana, ale naiwna, a miejscami idiotyczna.
Spodobał mi się też wątek Jannicka Richtera – niemieckiego oficera SS, który prowadził przesłuchania. Pewnie, postać niemiła, bo przypomina skrzywionego brata bliźniaka Grubera z „’Allo ’Allo!” – całość jednak została pokazana na tyle sugestywnie, że człowiek jest w stanie uwierzyć, iż zło nazistowskich Niemiec nie zaczęło się od Hitlera czy sztabu SS, a właśnie od całej nomen omen rzeszy takich zwykłych ludzi zdolnych do niezwykłego okrucieństwa.
Vanguard siecią stoi
Chyba już tradycyjnie lepiej wypada strzelanie w sieci. Powiem więcej: jeśli kupić nowe Call of Duty, to przede wszystkim z myślą o bieganiu po arenach z innymi graczami. Choć brakło mi jakiegoś większego trybu z pojazdami, to całość tak czy inaczej jest w dechę. Pomijając już fakt, że mamy do dyspozycji mnóstwo uzbrojenia, do tego modyfikowalnego (możemy zmieniać celowniki, lufy, magazynki itd.), to wskakując do gry, wybieramy sobie tempo walki. Taktyczne, szturmowe lub szybkie – to ustawienie wpływa na liczbę graczy na mapie oraz na intensywność rozgrywki.

Ostatnie z wymienionych to prawdziwe mambo z szatanem – ginie się co parę sekund. Przeskoczenie z tego do Battlefielda sprawia, że ten ostatni wydaje się ślamazarny. Poza tym – ogrom zawartości. Mamy 20 map, a także 12 specjalistów do wyboru – oczywiście zarówno uzbrojenie, jak i część wojaków oraz całą masę różnego rodzaju ozdobników trzeba sobie odblokować. Robi się to jednak z przyjemnością. Na wspomnienie zasługuje lokacja Das Haus – jestem przekonany, że trafi do kanonu map CoD-a i zobaczymy ją jeszcze niejeden raz. Podobnie zresztą jest z Gavutu i Desert Siege. Nie zabrakło też trybu zombie – tyle że tym razem jest on trochę nijaki. Rozgrywka
dzieli się na dwie następujące po sobie fazy. Pierwsza to wypady przez portale, by wykonać jedną z trzech dostępnych tam misji. Druga to powrót do bazy i czyszczenie jej z umarlaków, które w międzyczasie rozpleniły się na podwórku, a następnie ogarnianie wyposażenia i rozwój postaci. Innymi słowy – wydajemy zgromadzony hajs i zebrany po drodze surowiec oraz pijemy różnorakie napoje podnoszące współczynniki bazowe naszych herosów. Ci ostatni zaś, wzorem pozostałych trybów, mają specjalne zdolności.

W ogólnym kształcie nie zmienia to jednak rozgrywki, która toczy się tu w rytm kolejnych wypadów i powrotów. Trwa zaś, dopóki nie padniemy lub się nie ewakuujemy. Na plus zaliczyć trzeba fakt, że walka z nieumarłymi stała się o wiele przystępniejsza i pograć z marszu może tutaj każdy. Zasady ogarnia się od ręki, a zabawa pomaga w levelowaniu sprzętu do „zwykłego” multi. Na minus – cóż, na dłuższą metę wieje nudą.
A ray tracing gdzie?!
Technicznie… jest poprawnie, jak na chlubne tradycje wielkich wydawców ostatnimi czasy. Zapowiedzi głosiły, że Vanguard będzie śmigać na silniku, który zastosowano w ostatnim wcieleniu Modern Warfare – spodziewałem się więc ujrzeć tytuł, który będzie prezentował się bardzo dobrze i zrobi użytek np. z ray tracingu. Niestety, każdy, kto kupił RTX-a, zostanie z nim jak Himilsbach z angielskim, bo o technologii śledzenia światła nie ma tu mowy. A szkoda, jest parę scen, gdzie przydałaby się bardzo – choćby noc w Ardenach czy początkowe misje w dżungli. Ogółem mam wrażenie, że gra wygląda gorzej od reedycji Modern Warfare.

Bardziej nawet od obecności ray tracingu ucieszyłyby mnie poprawki sztucznej inteligencji. Jak na Niemców przystało, AI w Vanguardzie dobrze walczy – ale tylko wtedy, gdy na placu boju jest ordnung i gracz pyka sobie ołowiane piguły zza osłon w sposób spokojny i przewidywalny, kolejno zdejmując wrogów i przesuwając się metr po metrze. Ale spróbujcie tylko zaszarżować lub iść bokiem. Czasem miałem wrażenie, że gdyby siły Hitlera podczas II wojny światowej walczyły jak nasi przeciwnicy w nowym Call of Duty, to niemiecką armię we wrześniu 1939 roku wyrżnąłby do nogi polski słupek graniczny. Paraliż, bezsensowne kręcenie się, nieumiejętność zmiany kierunku, w którym mierzą kierowani przez sztuczną inteligencję żołnierze – takie atrakcje was czekają, jeśli zaczniecie kombinować.
Ach, zapomniałem o psach! Futrzaste bestie są tak zmyślnie tresowane, że jeśli zostaniecie z tyłu, to zaczną biegać slalomem między waszymi kompanami – tylko po to, by na końcu dopaść właśnie was. Oczywiście nikt z towarzyszących wam komandosów w tym czasie nawet na zwierzaka nie spojrzy.

Błędy graficzne? A jakże! Redakcyjnie obśmialiśmy widocznego w jednej misji zająca, który… wskakuje w ziemię i znika. Tak demonstracyjnie, przed samym nosem gracza – jakby twórcy chcieli się pochwalić pięknym skryptem. Ktoś chyba jednak zapomniał, że natura obdarzyła te płochliwe zwierzaki kluczową dla przeżycia umiejętnością kopania nor – zamiast tego w Vanguardzie dostały nader przydatny talent wnikania w glebę. Groteskowo wygląda też scena, w której twórcy zapomnieli o… krwi i ranach postrzałowych u ofiar ulicznej egzekucji. I nie są to jakieś poboczne wydarzenia – widzimy jedną z ważniejszych sekwencji w grze, a całość prezentuje się tak, jakby rzeczone ofiary przestraszyły się niemieckich kapiszonów i padły na zawał. Poza tym zdarza się, że wykrywanie kolizji u przeciwników wywinie fikołka – czy to przy kryciu się między przeszkodami, czy to podczas wysiadania z ciężarówki, szczególnie jak strzelicie do kierowcy.
Jeśli kupować, to dla dobrego multiplayera.
Ogółem Vanguard sprawia wrażenie gry zrobionej dobrze – ale tylko jeśli gracie fair, nie kombinujecie i nie rozglądacie się na boki. Całe szczęście, że tytuł pracuje bez większych zgrzytów – ale dopiero od pierwszego patcha po premierze, bo wcześniej wieszał się równie często jak Windows Me na przełomie wieków.
Grę w pełni spolszczono i wyszło to nawet nieźle, jednakże dobór głosu sierżanta Arthura Kingsleya sprawia wrażenie nieco… rasistowskiego. To czarnoskóra postać (swoją drogą, to ten sam oficer, który jako jedyny znał cel tajnej misji w Niemczech…) i ktoś podjął decyzję, że w związku z tym musi brzmieć dudniąco, nisko, tubalnie, by nie powiedzieć – bluesowo. Głos w ogóle nie pasuje do postaci i z początku mocno odrzuca. Potem trochę się już do niego przyzwyczaiłem, ale zgrzytał do końca.

Zmarnowana okazja
Tym, czego można być pewnym, kupując Vanguarda, jest dobry multiplayer – cała reszta jest niestety kolejną zmarnowaną okazją. Przede wszystkim – by pokazać II wojnę w sposób świeży, odkrywczy i zapadający w pamięć. Do diabła, niech w końcu ktoś w Activision zatrudni gamingowego Tarantino od scenariusza i reżyserii – o niczym innym nie marzę, grając ostatnimi czasy w drugowojenne strzelanki dla samotnych graczy. To temat, który zasługuje na poważne i odważne zarazem podejście – a zamiast tego znowu dostajemy co najwyżej tru-tu-tu z pepeszy i naiwną opowieść. Nie wiem jak wy, ale ja już mam tego trochę dość.
[Block conversion error: rating]
Czytaj dalej
Jedna odpowiedź do “Recenzja Call of Duty: Vanguard. Naiwna kampania, świetny multiplayer”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Witam. Nie pisałem nic na temat recenzji KRIGORa gdyż nie chciałem błędnie ocenić recenzenta za nim nie ograłem w pełni gry. Ale już po pierwszych jego zachwytach nad multi stwierdziłem że komentarz jest potrzebny. Spędziłem w grze ponad 100h więc mam wiedzę co do tego tytułu. Nie będę się skupiał nad singlem gdyż nie od dziś wiemy że seria nie przykuwa do niego zbyt wielkiej wagi (mi czasu zajęło na najtrudniejszym trybie około 11h ) ale powiedzieć że tragedii nie ma to nie powiedzieć nic(3/10). Wracając do rozgrywki sieciowej to w cale nie jest lepiej, zaczynając od operatorów (poza wyglądem nie dodają nic do rozgrywki) po fatalne mapy(Sub Pens, Berlin i Castle jeszcze ten zestaw ratują) które są nie grywalne dla przykładu polecam w tej materii Dome (przeciwnicy respawnili mi się za plecami i to nie jeden raz) kończąc na atutach w stylu Przyszywający Wzrok (podczerwień dzięki której walka z za osłon kompletnie straciła sens) czy też Intuicja ostrzega że widzi nas przeciwnik (element zaskoczenia szlak trafił) a przypominam że cały czas mówimy tu o grze z okresu WW2 w której jak pamiętam KOLIMATORÓW się nie używało. A pro po dodatków do broni, jest ich aż tyle że spokojnie połowa i tak jest bezużyteczna. Dlatego proponował bym zagrać jeszcze raz i nie w prowadzać graczy w błąd gdyż ocena jest zawyżona. Pozdrawiam.
Moja ocena to 5/10.