3
24.04.2023, 12:39Lektura na 6 minut

Horizon Forbidden West: Burning Shores. Świetnie, choć z wadami [RECENZJA]

Ruiny Los Angeles to miejsce, w którym lawa i morze spotykają się w dramatycznym starciu. Ale graficzne fajerwerki to niejedyne, co czeka na nas w dodatku do Horizon Forbidden West.


Joanna „Ranafe” Pamięta-Borkowska

Uwaga! Akcja dodatku toczy się tuż po zakończeniu głównego wątku „podstawki” i jest z nią bezpośrednio związana, zatem spodziewajcie się w niniejszym artykule spoilerów dotyczących finału Horizon Forbidden West.

Horizon Forbidden West: Burning Shores
Horizon Forbidden West: Burning Shores

Horizon Forbidden West był tak przeładowany wszelkimi aktywnościami, że aż trudno uwierzyć, by graczom chciało się lecieć do nowej lokacji. A jednak warto na chwilę porzucić kontynent i przyjrzeć się Burning Shores. Co czeka Aloy w głównym wątku?


Nowy wróg, nowa przyjaciółka

Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, że oto zza horyzontu wyłania się kolejne zło, a w nowej krainie czekają jeszcze większe i jeszcze bardziej zabójcze maszyny, do zabicia których trzeba użyć jeszcze potężniejszej broni. Głównym przeciwnikiem jest tym razem niejaki Walter Londra – ów Zenita odłączył się od grupy Gerarda i udał się snuć swoją intrygę w ruinach Los Angeles.

Horizon Forbidden West: Burning Shores
Horizon Forbidden West: Burning Shores

Londra zdaje się nieco sprytniejszy od pobratymców, ponieważ próbuje na różne sposoby zaangażować do realizacji swoich pomysłów miejscową ludność – to ciekawy wątek wykorzystujący estymę, jaką Ziemianie darzą Żywych Przodków. Podobało mi się też ukazanie społeczności Quen z punktu widzenia nowej towarzyszki, Seyki. Co więcej, jej znajomość z Aloy wykracza poza typowy schemat „pomagamy sobie, a potem razem walczymy, bo łączy nas wspólny cel” (jak to miało miejsce w przypadku praktycznie każdego innego przyjaciela w serii Horizon). Relacja bohaterek jest całkiem interesująca, a kierunek, w którym zaczyna ona zmierzać od połowy historii, pozytywnie mnie zaskoczył.

Podczas zwiedzania archipelagu Aloy natrafi też na różne poboczne misje, spośród nich szczególnie przypadła mi do gustu przygoda z Gildunem. Zupełnie zapomniałam o tym niepoprawnym gadule, którego dziewczyna poznała w dodatku do pierwszej części, czyli Frozen Wilds. Jednak wszystkie dodatkowe aktywności razem wzięte nie wydłużą znacznie czasu spędzonego w Los Angeles. Główny wątek zajmie około ośmiu godzin, a „wyczyszczenie” lokacji ze znaczników to drugie tyle zabawy.

Horizon Forbidden West: Burning Shores
Horizon Forbidden West: Burning Shores

Wertykalne Los Angeles

Grafiki promujące dodatek nie bez powodu ukazywały nową lokację z perspektywy lotu ptaka. Los Angeles jest stworzone pod eksplorację na wielu poziomach – pełno w nim wieżowców, sięgających nieba futurystycznych konstrukcji i przepaści powstałych na skutek gwałtownych ruchów płyt kontynentalnych, a do tego archipelag przecinają rzeki lawy. Podczas gdy lokacje dostępne w „podstawce” były w przeważającej części płaskie i jednopoziomowe, tak tutaj zwiedzanie miasta na grzbiecie solarptaka okazuje się konieczne do poznania wszystkich sekretów i uroków okolicy. I chociaż mapa dodatku ma wielkość prawie jednej trzeciej mapy z Forbidden West, niestety nie umywa się do niej pod względem liczby aktywności.

Horizon Forbidden West: Burning Shores
Horizon Forbidden West: Burning Shores

Graficznie Burning Shores wyciska z PS5 wszystkie soki. Już Forbidden West prezentował się imponująco, ale dopiero w DLC widać, że Guerrilla Games postawiło głównie na rewelacyjne efekty graficzne. Twórcy wrzucili do jednego kotła lawę, cudownie realistyczną wodę i piękne chmury (na które nie zwracałam tak uwagi, gdy biegałam po ziemi), położenie geograficzne lokacji dało zaś możliwość ukazania wyjątkowych wschodów i zachodów słońca.

Los Angeles i jego problemy sejsmiczne otwierają przed graczem drzwi do ciekawej eksploracji. Okolica poprzetykana jest gejzerami, które wyrzucają tarczoskrzydło na wielkie wysokości. Mimo że solarptak dotrze prawie wszędzie, to jednak nie w każdym miejscu może wylądować, a zeskakiwanie z niego w locie nie jest tak precyzyjne. Sama wspinaczka okazuje się trudniejsza niż w „podstawce”, bo płaskie ściany budynków nie oferują zbyt wiele podparcia dla rąk i nóg.

Horizon Forbidden West: Burning Shores
Horizon Forbidden West: Burning Shores

Większa broń jest lepsza?

Nowe miejsca to nowe wyzwania i możliwości siania spustoszenia. Również w zakresie umiejętności czekają nas miłe niespodzianki – każde drzewko dostało kolejne rozgałęzienie dające jakąś wyjątkową superzdolność. Trochę żałuję, że zamiast w precyzję Aloy zmuszona jest zainwestować w siłę mięśni do dźwigania sprzętu. Jakkolwiek satysfakcjonująca okazuje się moc rażenia nowej broni, wolałabym jednak pobawić się w snajpera i dostać np. możliwość strzelania do maszyn z większej odległości. W grze zasięg skuteczności łuku wyborowego to 140 metrów, ale przecież nie mamy do czynienia ze zwykłą bronią dystansową, tylko ze sprzętem łączącym tradycyjne rozwiązania z technologią przyszłości.

Horizon Forbidden West: Burning Shores
Horizon Forbidden West: Burning Shores

Dzięki temu łatwiej by było położyć złomem (bo przecież nie trupem) nowe bestie, zwłaszcza gigantyczne żabiaki, które nie tylko skaczą na wielkie odległości (wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, gdy ropucha o gabarytach słonia dostała się na półkę skalną, gdzie się chowałam), ale też wyrzucają z siebie małe muchopodobne maszyny. Te ostatnie to skorpiele – żabiaki mogą je zjadać, by się regenerować, albo wykorzystywać jako system wczesnego ostrzegania. Siedliska bestii usłane są jajami, z których wyskakują te małe paskudy. Dzięki temu wszystkiemu starcia z żabiakami stanowią zupełnie nowe wyzwanie.


Poprzetykane rzekami lawy Los Angeles jest fantastyczne, szkoda tylko, że nieco puste.


W końcu też można dostać zawrotów głowy podczas walki z gigantycznym bossem. Byłam nieco rozczarowana brakiem takowego w finale Forbidden West, ale Burning Shores w pełni zaspokoiło mój apetyt na spektakularne starcie.

Horizon Forbidden West: Burning Shores
Horizon Forbidden West: Burning Shores

 „Ja śpię, Ty snu mojego strzeż”

Burning Shores nie byłoby tak udane, gdyby nie Seyka, nowa towarzyszka Aloy. Wojowniczka plemienia Quen jest bodaj najbardziej podobną do protagonistki postacią, jaka pojawiła się w całej serii. Kobiety odznaczają się tym samym – chęcią dbania przede wszystkim o dobro innych i nieco fanatycznym poczuciem misji. W walce łączą brawurę z pomysłowością, obie są też wyrzutkami. Nie przebierają w słowach i zamiast dyplomacji wolą szybką reakcję.

Seyka okazała się również niezwykle skuteczna jako towarzyszka w walce. Nie wiem, czy to kwestia zmiany w mechanizmie zachowania postaci drugoplanowej, ale ta rzadko kiedy czekała, aż Aloy zada pierwszy czy finalny cios. Potrafiła przejąć inicjatywę i pozbyć się maszyn, na które rudowłosa nawet nie zwracała uwagi. To bardzo miła odmiana po wielu erpegach z enpecami w teorii mającymi pomagać, a w praktyce wchodzącymi nam tylko w drogę lub chowającymi się za rogiem. 

6
zdjęć

Burning Shores samo w sobie nie wnosi żadnych fabularnych rewelacji do historii świata Horizona. Dodatek stanowi raczej ładny wstęp do trzeciej części, w której Aloy i jej drużyna będą musieli zmierzyć się z Nemesis. Warto jednak zwrócić na DLC uwagę ze względu na fantastyczną lokację pozwalającą w pełni rozwinąć skrzydła silnikowi graficznemu gry. Tytuł daje też kilka przyjemnych usprawnień w postaci nowej broni, umiejętności oraz lepszego sprzętu.

W Burning Shores graliśmy na PS5.

Ocena

Burning Shores stanowi elegancki pomost między Forbidden West i kolejnymi odsłonami cyklu. W pełni rozwija też możliwości eksploracji z grzbietu solarptaka. Szkoda tylko, że na tej wielkiej mapie nie znalazło się więcej dodatkowych aktywności.

8
Ocena końcowa

Plusy

  • fantastyczna, zróżnicowana lokacja
  • nowe maszyny stanowiące wyzwanie
  • interesująca towarzyszka
  • ciekawe nowe umiejętności

Minusy

  • nowa broń nastawiona tylko na siłę rażenia
  • wielka mapa, ale mało dodatkowych aktywności


Czytaj dalej

Redaktor
Joanna „Ranafe” Pamięta-Borkowska

Operuję padem jak nunchako, chociaż wolę chińskie sztuki walki. Nie ma gatunku gier, którego bym nie lubiła – są tylko takie, które szybciej mnie nudzą. Cenię dobrą opowieść, chociaż czasami wystarczy mi piękne uniwersum albo jak postać się przekonująco drapie. Pisałam wcześniej w Ja, Rock! i Polygamii, a gram od zeszłego wieku, co brzmi, przyznacie, poważnie.

Profil
Wpisów105

Obserwujących27

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze