Recenzja Janitor Bleeds. Nawiedzony salon arcade z grą wewnątrz gry
Legendy miejskie o morderczym/nawiedzonym automacie do gier (Polybius, Berserker) towarzyszą nam od wczesnych lat 80. Aż dziw, że ten jakże wdzięczny motyw jest tak rzadko wykorzystywany w grach komputerowych.
Janitor Bleeds to krótki – bo można go przejść w dwie-trzy godziny – survival horror. Łącząc grafikę rodem mniej więcej z pierwszego PlayStation, chiptune’ową oprawę muzyczną i elementy gier arcade z wczesnych lat 80., usiłuje zmierzyć się ze wspomnianym wyżej tematem.
Nie za miłe początki
Początkowo autorzy starają się dość mocno zniechęcić gracza do ich dzieła. Akcja zaczyna się raczej standardowo – przeżyliśmy wypadek samochodowy w odludnej okolicy i teraz musimy jakoś sobie poradzić. Za dużego wyboru nie ma: za nami trasę tarasuje drzewo, przed nami zagradza ją wątła barierka, a po bokach tylko góry. Przeszkody wyglądają na łatwe do sforsowania nawet przez niezbyt wysportowanego dziesięciolatka, ale oczywiście „się nie da”... Odkrywamy więc zjazd prowadzący do porzuconego obozowiska, gdzie znajdujemy enigmatyczną notatkę – i nic więcej. A potem... potem kręcimy się w niemal absolutnych ciemnościach, coraz bardziej sfrustrowani, bo nic się nie dzieje, a drogę wszędzie dookoła blokują nam skały.
Po jakimś czasie wreszcie znalazłem latarkę, bez której historia po prostu nie ruszyłaby z miejsca, bo dopiero jej posiadanie – nawet jeśli pozostanie wyłączona! – uruchamia pewną cutscenkę i umożliwia dalszą eksplorację otoczenia. Dodatkowo przedmiot spoczywa w zupełnie nieoczywistym miejscu, przez co trafiłem na niego tylko przypadkiem (gra w żaden sposób nie sugeruje, że owej latarki potrzebujemy).
Cieć grozy
Dysponując oświetleniem, dość szybko znajdujemy drogę do ogromnego, opuszczonego salonu gier arcade. Sądząc po wystroju, miejsce to porzucono na przełomie lat 80. i 90., a jednak, co dziwne, system zasilania wciąż tutaj działa, choć ze wszystkich zgromadzonych automatów sprawny jest jedynie tajemniczy Janitor. Mimo subtelnego ostrzeżenia widocznego na ścianie obok automatu rzecz jasna wrzucamy do niego znalezione żetony...
Janitor wygląda jak trywialna gra z wczesnych lat 80. przeznaczona na Atari 2600 czy ZX Spectrum. Poruszając składającym się z kilku pikseli na krzyż tytułowym dozorcą, sprzątamy duże biuro. Dość szybko okazuje się, że uruchomienie Janitora faktycznie nie było dobrym pomysłem. Jego włączenie ożywia bowiem COŚ, co żyje w tym miejscu i na razie pozostaje niewidzialne, ale gdy się zbliża, na ekranie powstają zakłócenia obrazu (na pewno wyglądające znajomo dla osób pamiętających magnetowidy i mocno zdarte taśmy VHS).
Stwór – wabiony światłem latarki – zmusza nas do ucieczki, w czasie której przemierzamy kolejne piętra salonu. I to jest zasadniczo cała treść gry. Oczywiście nie zapomniano o fabule (podczas eksploracji znajdujemy notatki pracownika wyjaśniające np. historię tego miejsca), ale ta niezbyt wciąga i sprawia wrażenie dodanej na doczepkę. W odczytywaniu notatek nie pomaga zaś brak polskiej wersji językowej.
Wspomniany automat ma o tyle duże znaczenie, że granie na nim umożliwia pokonywanie przeszkód w świecie rzeczywistym – zaliczając poziomy w Janitorze, na kolejnych piętrach salonu możemy otrzymać klucze do drzwi czy narzędzia potrzebne do odblokowania innych dróg ucieczki (np. śrubokręt posłuży nam do zdjęcia kratki wentylacyjnej, byśmy chwilę później przeciskali się wąskimi tunelami niczym bohater „Szklanej pułapki”). Niekiedy działa to też w drugą stronę – pewne znajdźki ze świata rzeczywistego pozwalają nam czynić postępy w grze.
Z czasem rzeczywistość i świat gry coraz bardziej się przenikają, co tworzy fajną, dość paranoiczną atmosferę – coraz trudniej stwierdzić, gdzie w sumie się znajdujemy, który z „wymiarów” jest tym naszym. Doceniam, że autorzy nie straszą nas jakimiś jump scare’ami (choć pewne typowe horrorowe patenty, takie jak ślady krwi czy zmasakrowane zwłoki, oczywiście tu odnajdziemy), operując nieco subtelniejszymi środkami: ciemnością, klaustrofobią, świadomością czyjejś obecności i nadchodzącego zagrożenia. To składa się na całkiem niezły, podbijający immersję klimacik.
Cieć nie pozamiatał
A co mi się nie podobało? Optymalizacja: mimo niewielkich wymagań grze zdarza się w niektórych sytuacjach zwalniać i „haczyć”. Narzekałem na początku na brak podpowiedzi, ale miejscami autorzy przeginają w drugą stronę (np. gdy widząc wymalowane na ścianie spore napisy w rodzaju „PRESS CTRL”, posłuchamy polecenia, dostrzeżemy ukrytą drogę ucieczki). Kiepsko wypada inteligencja owego prześladującego nas „czegoś”, które z czasem staje się chwilowo widzialne – można wtedy dostrzec, że straszydło ma spore problemy z wyszukiwaniem drogi w bardziej zagraconych pomieszczeniach, co okazuje się niezamierzenie komiczne. Dodatkowo zagadki logiczne są tu raczej trywialne, a element strzelanki pojawiający się pod koniec gry też nie poraża, co tu kryć.
Szkoda również, że w owym wielkim salonie działa tylko jeden automat, zwłaszcza że praktycznie wszędzie walają się żetony, z którymi po jakimś czasie nie bardzo jest co robić. Aż się prosiło, żeby np. grając na innych urządzeniach, zdobywać jakieś znajdźki, podpowiedzi czy dodatkowe informacje. Nawet możliwość spędzenia odprężającej chwilki przy jakiejś klasyce byłaby super! Widzę tu spory, ale zupełnie niewykorzystany potencjał. W ogólnym rozrachunku oceniam Janitor Bleeds jako całkiem przyzwoity indyczy horrorek. Ale też nic ponad to. Trochę żal.
Ocena
Ocena
Janitor Bleeds to survival horror w estetyce retro. Przemierzamy nawiedzony salon arcade, a kluczowym elementem rozgrywki jest gra wewnątrz gry. Autorzy starają się tworzyć klimat zagrożenia bez sięgania po jump scare’y, co nawet im się udaje, choć efekt finalny ani przesadnie nie poraża, ani nie przeraża.
Plusy
- idea
- nieco paranoiczny klimat
- stara się grać na emocjach
- fajna muzyka
Minusy
- optymalizacja
- dość krótka i całkiem łatwa
- kilka niedoróbek
- niewykorzystany potencjał
Czytaj dalej
Byt teoretycznie wirtualny. Fan whisky (acz od lat więcej kupuje, niż konsumuje), maniak kotów, psychofan Mass Effecta, miłośnik dobrego jedzenia, fotograf amator z ambicjami. Lubi stare, klasyczne s.f., nie cierpi ludzkiej głupoty i hipokryzji, uwielbia sarkazm i „suchary”. Fan astronomii, a szczególnie ośmiu gwiazd.