4
14.12.2021, 13:31Lektura na 12 minut

Recenzja Guardians of the Galaxy. Dowód, że do szczęścia wystarczy singleplayer

Po – nie bójmy się tego słowa – porażce, jaką Square Enix odniosło z Marvel’s Avengers, wydanie po roku Guardians of the Galaxy, kolejnej superbohaterskiej produkcji musi wydawać się choć odrobinę ryzykowne. Strażnicy Galaktyki robią jednak wszystko, by pokazać, że z Mścicielami nie mają nic wspólnego. Tylko czy z automatu czyni to grę dobrą?


Witold Tłuchowski

Zastanówmy się najpierw, dlaczego Avengersi okazali się takim niepowodzeniem (przynajmniej do tej pory). Czy winne było mrowie bugów i niedziałające serwery w momencie premiery? Cóż, nie brakuje przykładów gier, które mimo fatalnego stanu technicznego radzą sobie bardzo dobrze. Powiecie, że problemem jest uciążliwy grind i męczący endgame? A to wśród popularnych tytułów nie znajdziemy i takich przykładów? Może więc zawiniła niesatysfakcjonująca rozgrywka? Trudno byłoby się spierać, ale, jak na złość, gracze nieraz udowadniali, iż przy odpowiednio atrakcyjnej marce są w stanie pogodzić się nawet z największym przeciętniakiem.

Marvel's Guardians of the Galaxy

Nie, wszystkie te rzeczy fani byliby w stanie spokojnie zaakceptować, gdyby nie jedna kwestia, która czyni z dzieła Crystal Dynamics pozycję nie do odratowania – gatunek nie do pogodzenia w żaden sposób z wybraną tematyką. „Spłaszczenie” bohaterów, by żaden z nich nie wyróżniał się na tle pozostałych, przełknęlibyśmy może w tytule stawiającym na bezpośrednią rywalizację między graczami, ale nawet filmy Marvela nie próbowały nam wmówić, że Czarna Wdowa jest równie potężna co Thor.

To jednak nic; przyjęta formuła nie tylko każe nam nieustannie wzmacniać naszych herosów zdobywanymi łupami, ale też nigdy nie pozwala nam poczuć się zbyt silnymi, abyśmy nie stracili motywacji do gonienia za lootem. Słowem: w produkcji o superbohaterach nie możemy być super, nawet walcząc z szeregowymi przeciwnikami.

Marvel's Guardians of the Galaxy
Walka jest poprawna, choć skrzydła rozwija dopiero w końcówce zabawy.

Siła singla

I nie ma lepszego sposobu, by pokazać, jakim błędem było uczynienie Avengersów grą-usługą, niż zestawienie ich z kuzynostwem. Square Enix w stosunkowo krótkim odstępie wypuściło dwie adaptacje komiksów (choć, nie oszukujmy się, tęsknię, zerkając w stronę filmów), którymi zajęły się studia zamieszane w najnowszą trylogię Tomb Raidera. Choć patrząc tylko na tę ostatnią, to Crystal Dynamics mogłoby się wydawać mocniejszym zespołem, Eidos Montréal nie musiał przejmować się ograniczeniami związanymi z obranym gatunkiem, dopracowaniem balansu trybu wieloosobowego czy planowaniem angażującego miesiącami endgame’u. I to wszystko widać.

Guardians of the Galaxy jest bowiem tytułem na wskroś singlowym – zresztą w bardzo klasycznym stylu. Nie tylko nie znajdziemy tu multiplayera, jakichkolwiek funkcji sieciowych i sklepu wewnątrz gry, ale też otwartego świata, poziomów postaci czy nawet zadań pobocznych. Broni nie zmieniamy, rozwój bohaterów ogranicza się do kilku odblokowywanych umiejętności, a crafting to tylko garść ulepszeń do wykupienia za znajdowany złom. Jedynym ukłonem w stronę współczesności branży pozostają poukrywane na mapach kostiumy, w które możemy przebierać naszą ekipę. Nic więc nas nie rozprasza i pozostaje skupić się na właściwej rozgrywce i scenariuszu.

Twórcy na fabułę kładą spory nacisk, co nie powinno raczej dziwić – mowa o autorach ostatnich Deus Eksów. Historia jest dokładnie taka, jakiej mogliśmy oczekiwać po Strażnikach Galaktyki – niezupełnie poważna, niebojąca się podbijać stawki aż do absurdalnej, galaktycznej wręcz skali oraz skupiająca się przede wszystkim na konflikcie charakterów zespołu. Bo choć teoretycznie główną postacią jest Peter Quill (aka Star-Lord), pierwszoplanową rolę odgrywa tu tak naprawdę bohater zbiorowy.

Jasne, każdy z członków drużyny ma swoje pięć minut, osobistą historię i problem, z którym musi się zmierzyć, by ostatecznie odnaleźć spokój i miejsce w życiu (a przy okazji odblokować ostateczną zdolność bojową), ale swój potencjał prezentują w pełni dopiero w grupie. Nie jest to też typowe origin story, bo w momencie rozpoczęcia akcji gry Strażnicy mają już za sobą kilka wspólnych akcji – wciąż jednak odnoszą się do siebie nawzajem z co najmniej ograniczonym zaufaniem. Nie zaskoczę więc nikogo, zdradzając, że w trakcie kampanii dojdzie do (tymczasowego) rozłamu, a koniec końców nasza zbieranina skrajnych indywidualistów zmieni się w – ciut dysfunkcyjną, ale zawsze – rodzinę.

Marvel's Guardians of the Galaxy

Własny charakter

Bez szoku, to prawda, ale jednocześnie w porównaniu z filmami (bo nie czarujmy się, większość graczy omawianych bohaterów zna z ekranizacji, nie komiksowych pierwowzorów) atmosfera produkcji jest momentami... poważniejsza? Mroczniejsza? Mowa co prawda jedynie o pojedynczych dialogach czy scenach, ale przez to kontrastują one mocno z radosną i niefrasobliwą – zwłaszcza w pierwszych godzinach – resztą historii.

Rzecz jasna nie jest to The Last of Us, więc nie nastawiajcie się na bicie emocjonalną pałką po trzewiach, ale pewnego dysonansu nie uniknięto. Im dalej w fabułę, tym całość staje się na szczęście spójniejsza, a głupawe rozmowy całkiem sprawnie przeplatają się z ponurymi historiami z przeszłości – członkowie zespołu mają do przepracowania swoje traumy, nawet jeśli przeważnie traktowane są nieco po macoszemu (właściwie sprawiedliwość oddana jest wyłącznie Draksowi, reszta zadowolić się musi minięciem ich problemów). I od razu uspokoję: to wciąż nastawiona na rozrywkę produkcja AAA, dlatego na dłuższą metę wasze humorki pozostaną niezmącone.

Rakietowe buty pomagają w taktycznym wycofywaniu się.
Marvel's Guardians of the Galaxy

Największym sukcesem scenariusza Guardians of the Galaxy jest jednak to, że gra niewątpliwie ma swój własny charakter, różny od tego z filmów czy komiksów. Oczywiście znajomość szczególnie tych ostatnich na pewno pomoże, bo nikt nie bawi się w tłumaczenie, kim lub czym są Kree, Thanos czy kamienie dusz, a i spotkania z niektórymi bohaterami będą mniej zaskakujące (bez wnikania w spoilery), ale generalnie w fabule nikt pogubić się nie powinien. Zresztą odpowiedni kontekst wydarzeń poznamy podczas wizyt na Milano, naszym statku, na którym możemy pogadać z członkami drużyny i poznać ciut więcej historii ich życia czy całego uniwersum (jeśli znajdziemy odpowiednie przedmioty).


Skupienie się na kampanii dla pojedynczego gracza pozwala Guardiansom błyszczeć.


Doszło do tego, że po drobnych początkowych oporach naprawdę tutejszą wersję Strażników polubiłem – i to być może w równym stopniu jak tych znanych z ekranu kinowego. Pomógł w tym fakt, iż w przeciwieństwie do sytuacji z Avengersami twórcy nie starali się upodobnić postaci do filmowych odpowiedników. Zresztą Star-Lord bardziej niż Chrisa Pratta przypomina Troya Bakera, choć akurat GotG jest jedną z tych nielicznych gier, w których głosu tego ostatniego nie usłyszymy.


Sztuka wyboru

Największym zaskoczeniem (no dobra, taka naprawdę to żadnym, biorąc pod uwagę, że w zapowiedziach właśnie głównie na ten aspekt studio kładło nacisk) było dla mnie to, jak dużo mamy tutaj wyborów fabularnych. Nie trzeba było nadludzkich mocy, by dojść do tego, iż na ostateczny przebieg fabuły wpływ mają żaden – zmieniają jednak garść szczegółów, co robi dobre wrażenie, jakby faktycznie nasze decyzje miały choć czasem jakiś sens.

Marvel's Guardians of the Galaxy
Wybory nie mają wpływu na główną oś fabuły, są raczej kosmetyczne.

Ot, w dialogu przekonamy kogoś do jakiejś kwestii, więc wspomoże nas w bitwie kilka godzin później. Postanowimy schować broń przed inspekcją, a w konsekwencji, gdy już zdążymy zapomnieć o tej scenie, dodatkowa siła ognia przyda się w starciu z jednym z bossów. Nie zdradzimy czyjegoś sekretu, dzięki czemu w drugiej połowie gry otworzymy bez większego trudu jakieś drzwi. Produkcja – co całkiem zabawne – tak boi się, że przegapimy nasz wpływ na konkretne wydarzenia, iż w poszczególnych momentach asekuracyjnie przypomina w rogu ekranu: „stało się X, bo Y czasu temu zrobiłeś Z”. Mniej istotnych wyborów wpływających jedynie na przebieg konwersacji jest jeszcze więcej, a do tego w takich sytuacjach możemy zwykle zachować milczenie – niestety, dla osób, które lubią wysłuchać całości dialogu (tzn. mnie), to szczególnie irytujący system, bo by cokolwiek powiedzieć, musimy przerwać komuś innemu.


„Strażacy Galaktyki”

Zresztą gadaniem cała ta gra stoi. Strażnicy Galaktyki nie zamykają się ani na moment. Dyskutują o każdym wydarzeniu fabularnym, komentują scenografię, kłócą się na temat planów, śmieją się z wrogów w trakcie walki, a gdy przystaniemy w miejscu na trzy sekundy, by sięgnąć po herbatę, od razu zaczynają rozmowę na inny temat. Jej, nie można nawet udać się na stronę w poszukiwaniu znajdziek, bo od razu zaczynają marudzić. Liczba nagranych dialogów jest naprawdę imponująca – czasem aktywuje je nawet przypadkowy wystrzał w ścianę, bo np. drużyna dopytuje, czy Quill spotkał na bocznej ścieżce potwora (o którego obecności spekulowano chwilę wcześniej), a ten musi tłumaczyć, że tylko się rozgrzewał i salwa była całkowicie zamierzona, tak było, nie zmyślam.

Wszystko to nie miałoby jednak żadnego znaczenia, gdyby nie nieustanne bombardowanie żartami. Nie wiem, kiedy grałem ostatnio w coś z porównywalną liczbą dowcipów. Każda okazja do zaśmiania się z czegoś jest dobra, a trzy czwarte z nich kręci się oczywiście wokół różnic między naszymi bohaterami. Zdarzają się tu perełki, przy których aż parsknąłem (Rocket w pewnym momencie naprawdę błyszczy swoim czarnym humorem), acz mimo wszystko nie jest to komediowe arcydzieło.


Superbohaterowanie

No dobrze, ale pomiędzy tymi wszystkimi żartami i wyborami wypadałoby znaleźć czas na właściwe ratowanie galaktyki. W terenie działamy rzecz jasna w drużynie, jednak bezpośrednio kierujemy jedynie Quillem, kontrolę nad pozostałymi Strażnikami ograniczając do wydawania komend. Sama rozgrywka zamyka się w prostej pętli: eksplorujemy liniowe lokacje, wykorzystując umiejętności poszczególnych członków zespołu do pokonywania przeszkód (Groot może stworzyć z korzeni most, Gamora coś przeciąć etc.), szukamy poukrywanych tu i ówdzie sekretów, a wszystko to kończymy zwykle starciem z grupą wrogów lub bossem. Zagadek tu właściwie nie ma, podobnie jak segmentów platformowych.

Marvel's Guardians of the Galaxy

Jest za to sporo walki. Ta z czasem staje się coraz bardziej rozbudowana i pod koniec gry naprawdę zaczyna sprawiać przyjemność. Podstawowym orężem Star-Lorda są pistolety laserowe (prócz zwykłego piu-piu do dyspozycji mamy silniejszy atak ładowany i wymagający przegrzania broni strzał specjalny). Do tego dochodzą powiązane z żywiołami pociski, które wrogów zamrożą, podpalą, przyciągną z oddali lub porażą prądem. Rakietowe buty nie tylko pozwalają nam na podwójny skok i uniki, ale po odpowiednim ulepszeniu polatamy też dzięki nim nad polem bitwy.

Każdy z piątki bohaterów ma również cztery umiejętności, działające na określony obszar i skupiające się na zadawaniu obrażeń lub ogłuszaniu przeciwników. Nie brakuje także walki wręcz czy ciosów kończących zadawanych wspólnie przez cały zespół.

Zbiórka – element, który na papierze wygląda dobrze, a w praktyce doprowadza do furii.
Marvel's Guardians of the Galaxy

Na papierze wygląda to naprawdę fajnie, ale by to docenić, musimy czekać irytująco długo. Guardians of the Galaxy nowe narzędzia wręcza nieśpiesznie, więc przez sporą część zabawy w kółko powtarzamy te same ataki. Do tego twórcy robią wszystko, byśmy na początku bardzo się z ich dziełem nie polubili – pierwszymi przeciwnikami są futrzane kulki, do których dołączają później wielkie sześciany z galaretki. Pojawienie się po drugiej stronie celownika wielkiej jaszczurki przyjmujemy z entuzjazmem – ale powiedzmy sobie szczerze, jeżeli ktoś cieszy się z walki z jaszczurką, to z grą coś jest nie tak.

Gdy jednak zaczynamy mierzyć się z silniejszymi (dodajmy: humanoidalnymi) oponentami, robi się weselej. Dobierając odpowiednie pociski do tarczy wroga, łącząc specjalne zdolności kompanów w potężną kombinację, nurkując ślizgiem między rzucanymi granatami, zaczynamy się dobrze bawić i czuć jak prawdziwi Strażnicy Galaktyki. I wtedy GotG psuje wszystko Zbiórką.

Marvel's Guardians of the Galaxy

Pomysł teoretycznie super – w trakcie starć ładujemy odpowiedni pasek, a po wduszeniu przycisku możemy zagrzać drużynę do zdwojenia wysiłków, co daje nam bonus do zadawanych obrażeń i obrony. Wiąże się to niestety z odpaleniem scenki, podczas której zespół marudzi, arogancko się przechwala lub wątpi w powodzenie bitwy, a my musimy wybrać odpowiednie słowa zachęty. Nie dość, że trwa to kilkanaście sekund i skutecznie wybija z rytmu, to jeszcze te same kwestie dialogowe słyszymy w ciągu kampanii po wielokroć. I nie jest to wcale największy grzech tego systemu.


Muzyczna wtopa

Zbiórka kończy się bowiem uruchomieniem utworu ze sporej biblioteki muzyki z lat 80., jaką może pochwalić się gra. Problem w tym, że 90% z nich zupełnie, ale to zupełnie do walki nie pasuje. Przykład? W czasie starcia z ostatnim bossem – zrobionego z rozmachem i choć niespecjalnie trudnego, to pompującego adrenalinę już samą scenografią – zostałem przez grę nagrodzony za udaną Zbiórkę odpaleniem... „Don’t Worry, Be Happy” Bobby’ego McFerrina. Tak, dobrze się domyślacie, cały nastrój szlag trafił.


To, jak potraktowano w Guardians of the Galaxy licencjonowaną muzykę, ociera się o zbrodnię.


Za cały soundtrack należy się w ogóle twórcom żółta kartka. Pewnie, znajdziemy tu wiele głośnych zespołów – Iron Maiden, Kiss, Europe, a-ha, Blondie, Wham! itd. – ale sprawiają wrażenie wrzuconych do produkcji bez ładu i składu. Sensownie posłuchać można ich na pokładzie Milano, ale w wyreżyserowanych momentach developerzy sięgają zwykle po fikcyjny zespół Star-Lord (tak, to od niego miałby w tym uniwersum pożyczyć swoją ksywkę Quill). I choć on sam brzmi przyzwoicie, po prostu boli góra pieniędzy (jak zakładam), zmarnowana na niewykorzystane – lub co gorsza wykorzystane źle – licencje. Szczególnie w kontraście z filmowym kuzynostwem, którego muzyka pozostaje jednym z większych atutów.

Na wrażenia wizualne narzekać specjalnie za to nie możemy. Żadnej z lokacji nie wpiszecie raczej na swoją listę ulubionych miejsce w grach wideo, ale nie brakuje tu naprawdę ciekawych widoków, zachwycających swoją skalą. Parę scen robi wrażenie, a atmosfera niemającej niczego wspólnego z prawdziwym kosmosem galaktycznej przygody nie znika nawet na chwilę. I sprawdza się to znakomicie, chociaż trudno pozbyć się wrażenia, że to tylko efektowna scenografia. Cóż, być może niczego więcej do szczęścia nie potrzebujemy.

Marvel's Guardians of the Galaxy

Na ratunek galaktyce

Nie będę ukrywał: długo nie wiedziałem, co o Guardians of the Galaxy właściwie myśleć. Gra daje sobie radę z tym, co najważniejsze – zgrabnie prezentuje historię o grupie nieprzystosowanych do społeczeństwa wyrzutków, którzy w toku fabuły stają się zgraną paczką przyjaciół, a wszystko to w atmosferze dowcipnej komiksowej niefrasobliwości. Momentami możemy poczuć się drużyną również w walce, ale na to zaczekać musimy stanowczo za długo. Niestety sama rozgrywka rzadko wznosi się ponad przeciętność, kładąc ciężar utrzymania uwagi gracza na scenariuszu i postaciach. Ta sztuka przeważnie im się udaje, ale przez to po tytuł sięgnąć powinni tylko ci, którzy są przekonani, że nie mają awersji do Strażników Galaktyki.

Ocena

Guardians of the Galaxy jest zdecydowanie tą lepszą superbohaterską grą Square Enix, przede wszystkim dlatego, że developerzy stworzyli grę single-player. Bohaterów łatwo polubić, żarty bywają zabawne, a fabuła jest całkiem intrygująca. Tym większa szkoda, że walka rozwija skrzydła dopiero w końcówce.

8
Ocena końcowa

Plusy

  • sympatyczne postacie
  • poczucie humoru
  • porządna, superbohaterska fabuła
  • pod koniec można docenić walkę... 

Minusy

  •  ...ale dopiero pod koniec
  •  rozkręca się powoli
  •  fatalnie wykorzystana licencjonowana muzyka


Czytaj dalej

Redaktor
Witold Tłuchowski

Czytelnik CD-Action od prawie 25 lat, redaktor od 2018. Kocham Soulsy i zrobię wszystko, by inni też je pokochali. Szef działów zapowiedzi i recenzji.

Profil
Wpisów5501

Obserwujących13

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze